czwartek, 5 maja 2016

Rozdział 37

Chłód uderzył w nasze ciała, kiedy w ciszy opuściliśmy próg naszego domu. Wioska Zwycięzców otulona mgłą, mogła skrywać strażników, czekających na nas w napięciu, jednak pewnie zeszliśmy po schodach, rozglądając się na boki.
W głowie powtarzałam sobie jak mantrę, że się uda i wszystko będzie dobrze, jednak to ostatnie jest najgorszym kłamstwem jakie od lat sobie powtarzam. Mój pesymizm dodatkowo pogłębia przekonanie jakie w żaden sposób nie chce opuścić moich myśli. Peeta to co innego. Uważa, że plan Flynna się uda, optymistycznie podchodzi do całej sprawy. W jego głowie wszystko wygląda inaczej. Nie znaczy to oczywiście, że coś jest z nią nie tak, jednak Peeta zachowuje się tak jakby odbicie Haymitcha i Effie, a później Plutarcha i Gale'a pójdzie jak po maśle. Nie zdziwiłabym się, gdyby uważał on, że z taką samą łatwością, po raz kolejny obalimy rząd i tymczasem zapewnimy Panem spokojne życie już do samego końca. Wiem, że nie mogę się na niego za to denerwować. Peeta nie jest głupi. Gdyby był pewien, że się nie uda już dawno dałby sobie spokój z optymistycznymi zapewnianiami. To mnie pociesza - coś w rozumowaniu Peety jest ziarnem prawdy, jednak nawet on sam nie wie czym owa rzecz jest.
Nagle usłyszeliśmy hałas, jakby łamanej gałęzi. Wzdrygnęłam się na samą wizję oddziału wrogo nastawionych i do tego uzbrojonych strażników, którzy w każdej chwili mogli wybiec z zarośli i nas zaatakować.
Flynn idący na czele, podniósł dłoń i zasygnalizował, że mamy się zatrzymać. Zacisnęłam mocniej dłoń na dłoni Peety i spojrzałam w stronę lasu. Wyczekiwałam jakiegoś znaku, który zdradziłby obecność wrogich osób, jednak po chwili z lasu wyłonił się lis, sprawca całego zamieszania. Odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na Peete, który uśmiechnął się do mnie krzepiąco.
-W porządku - szepnął, starając się mnie uspokoić. Wzięłam głęboki wdech, a kiedy Flynn kiwnął nam ręką, ruszyliśmy dalej. Trzęsłam się ze strachu, a mróz dodatkowo potęgował moje odczucia. W duchu dziękowałam Haymitchowi, że nie pozbył się starych płaszczy, które kiedyś przywiozła mu z Kapitolu Effie.
-Biegniemy - rzucił Flynn przez ramię i wszyscy puściliśmy się biegiem w stronę domu Haymitcha. Dobiegliśmy tam w niecałą minutę, jednak ciąża i stres sprawiły, że nawet po tak krótkim dystansie z trudem łapałam oddech.
Weszliśmy szybko po schodach i wpadliśmy do domu mentora. Peeta zamknął drzwi i na wszelki wypadek przekręcił klucz.
-Gdzie jest garderoba? - spytał Flynn, rozglądając się gorączkowo po mieszkaniu. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że czas nas goni. Jest bardzo wcześnie rano, jednak strażnicy niedługo wyjdą gromadami na ulicę Dwunastego Dystryktu, a my utkniemy w pułapce, z której nijak nie znajdziemy wyjścia.
- Na górze - odpowiedziałam nadal dysząc.
-W porządku - odchrząknął Flynn - W takim razie ja idę po płaszcze, a wy idźcie do kuchni i pakujcie wszystko co nadaje się do jedzenia.
Kiwnęliśmy z Peetą głowami i szybkim krokiem ruszyliśmy do kuchni.
Przeszukaliśmy wszystkie szafki i o dziwo po kilku minutach plecaki Peety i Flynna były zapełnione aż po brzegi. Sardynki, puszki, warzywa, suchary, stary chleb, kilka butelek wody, kilka jabłek i kawałek mięsa - to wszystko udało nam się znaleźć w kuchni Haymitcha, która zazwyczaj świeciła pustkami. Ewidentnie los nam sprzyjał. Ciekawe na jak długo.
Czekaliśmy na Flynna, który nadal grzebał w szafach w poszukiwaniu najodpowiedniejszych płaszczy. Oparłam się o blat i splotłam ramiona. Czułam okropny niepokój. Wewnątrz siebie słyszałam głos, który mówił mi, abym zrezygnowała z całego planu i ukryła się. Podpowiadał mi on, abym porzuciła Flynna, porzuciła chęć odbicia przyjaciół i razem z Peetą uciekła do lasu. Przez chwilę rozpatrzałam tę myśl, do głowy przyszła mi stara chatka w lesie nad jeziorem, w której spotkałam Bonnie i Twill, jednak uświadomiłam sobie, że strażnicy już o niej wiedzą, a poza tym, gdyby nas szukali z całą pewnością zaczęli by od tamtego miejsca, więc opcja ukrycia się nad jeziorem odpada. Ukrycie się w jakimkolwiek domu w Wiosce Zwycięzców także nie jest dobrym planem. Oczywiście możliwe, że nas tam nie znajdą, gdyż znów moglibyśmy ukryć się na poddaszu, jednak Kapitol znudzony poszukiwaniami mógłby spuścić na nasze domy bomby i to by było na tyle.
Czasem nawet mam ochotę skończyć moje parszywe życie, chciałabym zamknąć oczy i już się nie obudzić. Oddalam się jednak od tego pomysłu z każdą myślą, którą wiążę z Peetą, mamą, moimi przyjaciółmi i dzieckiem. Nie, nie mogę się poddać. Muszę walczyć, bronić siebie i najbliższych.
Peeta spogląda na mnie zatroskanym wzrokiem, ewidentnie wie, że się wewnętrznie łamię i staram się zdecydować co robić. Podchodzi do mnie i przytula, a następnie bierze mnie za ręce i zmusza, abym spojrzała mu w oczy.
-Męczysz się - mówi spokojnie. Chcę zaprotestować jednak ucisza mnie on spojrzeniem - Widzę to. Jeśli się wahasz, powiedz mi, a zrobię wszystko, aby cię uspokoić. Wiem, że wędrówka do Ósemki nie jest najlepszym pomysłem, jednak nie mamy zbytniego wyboru. Nie chcę się ukrywać i czekać w spokoju, aż reszta się nawzajem pozabija, ale jeśli ty tego pragniesz, chcesz zostać, zrozumiem to i zostanę z tobą. Zawsze, pamiętasz?
- Pamiętam - mówię cicho i całuje przelotnie w usta. Było to zaledwie musnięcie, jednak wywołało u mnie, ciepłe dreszcze, które zawsze towarzyszą mi, kiedy Peeta jest w pobliżu.
-Chcę iść - mówię, ale zdaję sobie sprawę, że w pewnym stopniu okłamuję samą siebie.
-Dobrze - Peeta uśmiecha się kojąco i w tym samym momencie po schodach zbiega Flynn
Podchodzi do swojego plecaka, który leży oparty o framugę drzwi i dokładnie przegląda jego zawartość. Mężczyzna liczy coś pod nosem, a jego twarz sprawia wrażenie jakby intensywnie myślał, ale po jego ustach błąka się uśmiech.
-Nie sądziłem, że zdobędziemy tak dużo - mówi w końcu Flynn - Naprawdę. Jedzenia starczy nam na jeden, dwa tygodnie.
-Wystarczy? - pyta Peeta - Zdążymy dojść do Ósmego Dystryktu?
-Bez żadnego problemu - potwierdza Flynn - Pójdziemy drogą na skróty, będziemy się trzymali torów kolejowych, więc w góra dwa tygodnie powinniśmy tam dotrzeć. Musimy jednak oszczędzać jedzenie, bo kto wie - możemy spotkać jakieś... przeszkody.
-To zrozumiałe - Peeta odbiera od Flynna dwa płaszcze i jeden, mniejszy w zgniłozielonym kolorze podaje mi. Sam zarzuca ciemnozielony płaszcz z brązowymi rękawami, Flynn ma na sobie taki sam.
-Są strasznie brzydkie - mówię, gdyż nie umiem się powstrzymać. Płaszcze są naprawdę okropne, widać, że zostały wyprodukowane w Kapitolu.
-Jeśli chcesz mogę Ci przynieść płaszcz w koloru fuksji i rękawami obszytymi brylantami i cekinami - proponuje sarkastycznie Flynn - Nie gwarantuję wtedy jednak, że zapewnią ci one w razie potrzeby kamuflaż.
Uśmiecham się kąśliwie do Flynna i dopinam ostatnie guziki płaszcza, który faktycznie może posłużyć za dobry kamuflaż. W lasach jest bardzo ciemno, słońce nie wychodzi zza chmur, dlatego łatwo się będzie ukryć w tych kolorach pomiędzy drzewami.
Peeta i Flynn zarzucają swoje plecaki, a ja poprawiam Peecie kaptur, który zawinął się pod ramiączkami plecaka.
- Dzięki - mówi Peeta i uśmiecha się.
Odwzajemniam uśmiech, a raczej grymas, który staram się choć przez chwilę utrzymać na twarzy.Nie mam pojęcia skąd Peeta bierze siłę do uśmiechu, ja nie jestem w stanie nawet krótkotrwale go z siebie wykrzesać.
-Słońce już wstaje - Flynn stoi przy oknie i dłonią odsłania firankę, aby więcej widzieć - Musimy ruszać. Mamy niecałą godzinę, później będziemy bezradni, gdyż strażnicy wyjdą na patrole. Gotowi?
Mężczyzna odwraca się w naszą stronę i wzrokiem sprawdza swoją malutką grupę bojową - mnie i Peetę. Zdaję sobie sprawę, że wyglądamy żałośnie. Mężczyzna z protezą, osłabiony jadem i trucizną oraz ciężarna kobieta z psychicznymi problemami.
Świetnie się zapowiada.
Flynn tylko skina nam głową i wszyscy w ciszy ruszamy do drzwi.


...

Droga na rynek minęła dość spokojnie. Staraliśmy się iść jak najciszej, jednak talent Peety do jak najgłośniejszego stąpania po poszyciu leśnym i nie tylko, spowalniał nas niemiłosiernie. Flynn popędzał go, a ja starałam się udawać, że to przeze mnie, gdyż wiedziałam, że Peecie jest z tego powodu bardzo przykro. Symulowałam ból kręgosłupa, który tłumaczyłam ciążą, jednak po kilku minutach musiałam przestać, gdyż Peeta okropnie się przejął. Kilka razy proponował, abyśmy wracali do domu, przez co zamiast piętnastu minut, przeznaczonych w planie na drogę na rynek, wykorzystaliśmy pół godziny. Flynn popędzał nas z każdym krokiem, a ja po kilku minutach żwawego marszu naprawdę poczułam ból w dolnej partii kręgosłupa, oczywiście spowodowane dzieckiem. Przekalkulowałam sobie w myślach całą moją ciążę. No tak, to już piąty, jak nie szósty miesiąc. Przeraziła mnie myśl, że za niespełna cztery miesiące będę musiała wydać na świat moją córeczkę, a w tym momencie nie miałam zapewnienia, że urodzi się ona w spokojnych czasach. 
Czas więc goni.
Kiedy dotarliśmy na rynek, rzeczywiście nie było tam ani jednej żywej duszy, a zwłaszcza strażników, którzy leczyli kaca w pobliskich gospodach i domach, do których się wprosili w nocach. To straszne co się teraz dzieje, strażnicy szukają sobie w dzień kobiety, która stanie się ich rozrywką na całą noc, a do tego zapewni im wielkie ilości trunku. Współczuję wszystkim kobietą jak i dziewczyną, gdyż jestem pewna, że niestety i nastolatki są wykorzystywane. Na samą myśl o brudnych łapach strażnika robi mi się niedobrze i muszę przystanąć, aby nabrać spokojnie powietrza.
Kiedy przykucamy w pobliskich krzakach, aby ocenić dokładniej sytuację panującą na rynku, mija nas mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, który jest zalany w trupa. Idzie chwiejnie ulicą i podśpiewuje jakieś dziwaczne piosenki. Kiedy mija krzaki - miejsce naszej kryjówki - zauważa nas i uśmiecha się tępo.
-O, przepraszam - bulgocze i rży ze śmiechu - Pomyliłem lokale.
Spoglądamy po sobie z zniesmaczeniem.
- Spokojnie - zapewnia nas Peeta - Jest nieszkodliwy.
Flynn wstaje z ziemi i warczy do pijaka:
-Wynocha!
Mężczyzna zwija się ze śmiechu, gdyż chyba uznał, że rozmowa z nami jest wspaniałą zabawą.
-Nie - mamrocze pod nosem i podnosi palec w górę - Nigdzie nie idę.
Pijak wybucha głośnym śmiechem.
-Zamknij się! - Flynn wybucha złością, jednak rozumiem go. Ten facet sprowadzi na nas strażników, a to nie jest zbyt kusząca propozycja.
Mężczyzna patrzy na nas ze zdziwieniem, tak jakby nie zrozumielibyśmy jego błyskotliwego żartu.
-Idź pan stąd w cholerę!- Flynn rusza w stronę mężczyzny i cały aż kipi ze złości.
Pijak zatacza się do tyłu i chwiejnym krokiem rusza w stronę lasu. Poskutkowało - myślę, czasem złość naprawdę jest dobrym wyjściem. Zanim mężczyzna zdąży dotrzeć do pierwszego drzewa, pada na ziemię jak długi i stacza się do rowu.
- Idziemy - Flynn macha na niego ręką i wskazuje nam drogę.
Wstaję z ziemi i otrzepuję się z mchu. Patrzę na pijaka, który ewidentnie zasnął i w jednym momencie robi mi się go żal. Nie wiem czemu, po prostu mam przeczucie, że nie jedno już wycierpiał. Po powrocie do Dwunastki Haymitch opowiadał mi, że kilkaset ludzi, którzy uciekli z Gale'm przeżyło bombardowanie dystryktu, ale byli to głównie mężczyźni, którzy wybiegli na łąkę prosto z kopalni, a stamtąd od razu do lasu. Niektórzy z nich stracili wtedy swoje żony i dzieci, którym nie udało się dotrzeć do płotu. Po Rebelii wrócili oni do domu, jednak bez swoich rodzin nie umieli wrócić do porządku dziennego, więc wielu z nich popadło w przeróżne nałogi - głównie alkoholizm. Odnoszę wrażenie, że ten biedny mężczyzna jest jednym z nich i głęboko mu współczuje.
Flynn prowadzi nas zawiłymi korytarzami pomiędzy domami, mijając domyślne miejsca pobytu strażników. Po kilku minutach mijamy sklep, na którego widok Peeta głośno wciąga powietrze. Przechodzimy obok jego piekarni, która teraz wygląda strasznie. Powybijane szyby, połamane krzesła i drzwi wyrwane z zawiasów. To co dzieję się w Dwunastce jest teraz nie do opisania: wandalizm, ataki na bezbronnych ludzi i kradzieże.
Spoglądam przez okno i na widok porzuconego fartucha ściska mi się żołądek. Peeta zostawił go na podłodze zeszło kilka miesięcy temu, kiedy ruszaliśmy na spacer, a fartuch leży w tym samym miejscu. W tamtym dniu wszystko się zmieniło.
Wbijam wzrok w Flynna, który maszeruje przede mną i staram się nie myśleć o tym co utraciłam.
Do sklepu, w którym Flynn ukrył broń docieramy kilkanaście minut później. Wchodzimy do środka, a ja od razu dochodzę do wniosku, że został on tak samo zniszczony jak piekarnia Peety.
Flynn podchodzi do jednej z poluzowanych desek w podłodze i jednym zgrabnym szarpnięciem, wyrywa ją z podłogi. Naszym oczom ukazuje się tajemna skrytka, na której dnie leży obwinięty w szary koc pakunek.
Peeta pomaga Flynnowi rozłożyć wszystko na podłodze.
-To dla ciebie - Flynn podaje mi kołczan i łuk. Dawno nie trzymałam tej broni w ręku jednak przyjmuje ją z ulgą, teraz nie czuję się taka bezbronna. Łuk daje mi poczucie bezpieczeństwa, wiem że w pewnym sensie panuję nad sytuacją.
Peeta oprócz obiecanego noża otrzymuje mały pistolet, który wtyka za pasek od spodni. Wszyscy jesteśmy teraz uzbrojeni, nie musimy już czuć się bezsilni. Mamy świadomość, że w razie zagrożenia przyda nam się broń, którą tak łatwo zdobyliśmy.
I przydaje.
Do sklepu wpada uzbrojony strażnik, który mierzy do nas, a w oczach ma dumę, która jednak ulatnia się, gdyż zauważa on, że my również dysponujemy bronią. Mężczyzna nie zdążył nic powiedzieć, gdyż nóż Flynna przeszył mu gardło, a z rany trysnęła krew.
-Biegiem! - krzyczy Flynn - Zaraz przyjdą kolejni.
Peeta rusza przodem, a ja wybiegam za nim przeskakując nad strażnikiem. Czuję metaliczny zapach krwi, od którego kręci mi się w głowie. Już za dużo jej widziałam w swoim życiu, zdecydowanie za dużo.
Flynn wybiega za mną i teraz wszyscy prujemy w stronę Złożyska. Stamtąd wbiegniemy na łąkę, potem do lasu i po wszystkim. Wydaje się proste, jednak w żadnym stopniu takie nie jest.
Biegniemy właśnie przez Złożysko, kiedy zza jednego drzewa wybiega strażnik i powala mnie na ziemię.Wypuszczam łuk z ręki, a kołczan zsuwa się z mojego ramienia. Strażnik zadaje mi cios w twarz, a moja szczęka odskakuję w tył. Czuję nieznośne pulsowanie, które jest jednak niczym w porównaniu z bólem, jaki zadaje mi strażnik uderzając z całej siły w moje gardło. Zaczynam się krztusić i kasłać, nie umiem nabrać powietrza, ani go wypuścić. Słyszę strzał - zapewne Flynna, a ciało strażnika bezwładnie opada i przygniata mnie do ziemi. Chcę krzyczeć, jednak nie umiem, z oczu płyną mi łzy, których za nic nie jestem w stanie pohamować. 
Czuję, że Peeta zrywa ze mnie  strażnika i odrzuca go na bok. Wiem, że kipi on ze złości, a na mój widok z jego ust wydobywa się jęk bólu i cierpienia. Bierze on mnie na ręce i czule przyciska moją głowę do swojej piersi.
-Biegnij do lasu! - słyszę krzyk Flynna, który znajduje się kilka metrów za nami.
Peeta rusza biegiem, a ja z sekundy na sekundę zaczynam odzyskiwać umiejętność oddychania. Łapię łapczywie powietrze, które napełnia moje spragnione tlenu płuca. Nadal boli, jednak tygodnie spędzone na arenie, przyzwyczaiły mnie do bólu, który teraz w ciszy znoszę.
-Mmogę.. - chrypię - Biecc sama...
- Nie - protestuje Peeta ciężko dysząc. Wiem, że jest to dla niego istny maraton, którego stawką jest moje bezpieczeństwo. Po kilku minutach Peeta z trudem łapie powietrze, a ja za to całkowicie odzyskuję tę umiejętność.
Czuję, że jesteśmy na łące. Peeta przyciska mnie mocniej do siebie, ale puszcza jedną rękę, którą sięga teraz po pistolet i wyciąga go zza paska. Trzyma mnie jedną ręką, która drży ze zmęczenia, wiem że coś się dzieję, czuję to.
-Flynn! - krzyczy Peeta - Pomocy!
Odwracam głowę, aby zobaczyć o co chodzi i moim oczom ukazuje się strażnik, stojący kilka metrów od nas, W swoich dłoniach dzierży broń, której lufa wycelowana jest w naszą stronę. 
Peeta nie chcę mnie puścić, jednak wyrywam się z jego objęć i staję na ziemi o własnych siłach.
Mój narzeczony dyszy ciężko i wzdycha z irytacji. Kiedy trzymał mnie na rękach, zapewniał mi w pewnej mierze bezpieczeństwo, teraz stracił nade mną kontrolę.
Sięgam dłonią do kołczanu, aby wyjąć strzałę, jednak po chwili zdaję sobie sprawę, że straciłam broń, kiedy zaatakował mnie strażnik. Świetnie.
-Odsuń się! - krzyczy Peeta do strażnika, który stoi nam na drodze do lasu, na drodze do wolności - Inaczej cię zabiję!
Strażnik piorunuje go wzrokiem i uśmiecha się do nas. Opuszcza broń i wkłada ją za pas. Albo wierzy on przesadnie w swoje siły fizyczne, albo jest największym idiotą jakiego dotąd spotkałam.
-Uspokój się Mellark -mówi straznik i rusza w naszą stronę.
Nieświadomie otwieram usta, a Peeta opuszcza rękę i idzie w ślady za strażnikiem - chowa broń.
Czuję, że los się ze mnie nabija i urządza sobie z mojego życia wyjątkowy kabaret. Kiedy myślę, że ktoś nie żyje, nagle okazuje się, że to fałsz. Tak było z Johanną, Markiem, Beeteem, Peetą, a teraz Cray.
Stary Cray, główny strażnik pokoju, którego dotąd uważałam za zaginionego, a co za tym idzie - umarłego.
-To chyba jakiś żart - szepczę sama do siebie i spoglądam wyzywająco na strażnika - Wszyscy myśleliśmy, że pan nie żyje, to już przeszło dwa lata.
-Och panna Everdeen, ta sama panna Everdeen - ewidentnie zebrało mu się na wspominki, a nas goni czas - Żyję i mam się dobrze, ale moje losy to historia na dłuższą rozmowę, a jestem przekonany, że wam czasu brakuje.
- Niech nas pan puści - Peeta przejmuje pałeczkę - Niech pan nie zadaje pytań i nas puści.
- Nie zadam wam żadnego pytania - zapewnia nas Cray - Nie zasłużyliście na los pogorzelców, puszczę was, bo ufam, że uda wam się cokolwiek na tym parszywym świecie zmienić.
Parskam śmiechem, ale tak naprawdę nie jest mi do śmiechu. To wszystko jest jakąś parodią, koszmarem z którego nie umiem się obudzić.
- Kto to? - Flynn dobiega do nas i z zacięciem piorunuje Cray'a wzrokiem. Jest spocony, a ręce ma umazane we krwi.
-Przyjaciel - odpowiada Cray - To wszyscy?
-Tak - mówi Peeta i chwyta mnie za rękę.
Z głębi Złożyska naszych uczu dobiegają krzyki strażników, którzy na pewno zmierzają już w stronę łąki.
- Biegnijcie - komenderuje strażnik - Już!
Nie mamy ani chwili, aby cokolwiek pomyśleć o dobroduszności Cray'a, na przemyślenia przyjdzie czas. Puszczamy się biegiem, w stronę lasu i czołgamy się pod płotem, który na szczęście nie jest podłączony do prądu. Jeszcze tego nam by brakowało.
Rozpędzeni wpadamy pomiędzy drzewa. Już nie czuję bólu, adrenalina zastąpiła jego miejsce. 
Zanim zniknę w ciemności lasu, odwracam się w stronę starego Cray'a, który w niemych słowach, mówi: Powodzenia.
Dziękuję - myślę, dziękuje za wszystko.