niedziela, 30 kwietnia 2017

ZAPROSZENIE

Cześć! To znowu ja, ale będę się sprężać. Z powodu, że ten blog dobija już powoli do 20k wyświetleń, stwierdziłam, że mogę rozreklamować moje kolejne ff, które tym razem piszę na wattpadzie. Dotyczy Igrzysk oczami Cato i Clove. Mówiąc szczerze, jestem naprawdę dumna z tego opowiadania, więc gorąco zachęcam do lektury:
https://www.wattpad.com/story/100457868-wieniec-laurowej-%C5%9Bmierci#_=_
Dziękuję za uwagę i życzę udanej majówki!

piątek, 7 października 2016

Dodatek

Cześć kochani! :)
Nie było mnie ponad dwa miesiące, ale wracam z króciutkim dodatkiem, który tak naprawdę nie jest powiązany z moją opowieścią, jednak myślę, że dla fanów "Igrzysk Śmierci" będzie to prawdziwa gratka.
Wiem, że to dziwne, że nagle się pojawiam i dodaję notkę w ogóle nie związaną z fabułą bloga, jednak siła wyższa sprawiła, że usiadłam i napisałam. Co? Zaraz się dowiecie, miłej (choć króciutkiej) lektury życzę! :)



Poranek był jasny i słoneczny, ale na horyzoncie można było zauważyć nadciągające chmury, ciemniejsze od pozostałych. W miarę upływu czasu przybywało ich coraz więcej. Na początku kilka ciemnoniebieskich wpłynęło między białe i pierzaste obłoczki. Po południu niebo pokryte było ciemnoszarymi, ołowianymi chmurami. Można było przewidzieć, że zaraz spadnie ulewny deszcz. Wiedziałem to ja i wiedzieli to inni, którzy zdążali na rynek. Teraz rozpadało się na dobre, pogoda w pełni oddaje uczucia, które rozpaliły się we mnie zaledwie kilka sekund temu.
Szare oczy wyszukują w tłumie moją twarz i przeszywają wzrokiem, który niczym lód chwyta mnie za serce. Patrzy na mnie załzawionym wzrokiem ze sceny, na której jako mentor otrzymała honorowe miejsce. Kiwam głową, połykam słone łzy. Przekonuje ją i siebie także, że będzie dobrze, że nawet w takiej sytuacji sobie poradzimy.
Błąd. Błąd za błędem. Moje życie naznaczone jest potknięciami, których chciałbym się pozbyć. Jestem zły, wściekły. Pałam złością do siebie samego. Wszystko jest moją winą, to co się dzieje teraz także.
Po śmierci chłopca, Katniss pokonała rosłego chłopaka z Dwójki i wróciła do Dwunastki już jako Zwycięzca. Razem z mamą i Primrose zamieszkała w wiosce zwycięzców. Było jej ciężko. Śmierć syna piekarza na arenie, którego i tak nie znała wstrząsnęła nią na dobre. Zamknęła się w sobie, odcięła się od świata. Nie jadła, nie piła, tylko wciąż powtarzała, że to ona mogła zginąć. Że odebrała ostatni oddech wszystkim dwudziestu trzem osobą, z którymi stanęła do walki na arenie. Wiedziałem i dalej wiem, że to nie prawda.
Kiedy wysiadła z pociągu i wpadła w moje ramiona, poczułem, że mam wszystko, że los mi sprzyja. Byłem głupcem myśląc kilka lat później, że poślubiając mnie jest szczęśliwa. Uśmiechała się ciałem, jednak dusza pozostała w rozpaczy, a z mojej winy pogłębiła się coraz to bardziej. Gdybym tylko zgłosił się za tego chłopca… Gdybym to przewidział. To było proste. Igrzyska to gra, zabawa, której potrzebują ludzie. Rozrywka, rozrywająca serca pogrążonym w żałobie rodzin. Organizatorzy zrobią wszystko, żeby je urozmaicić. To gra pełna kłamstw, przekrętów i oszustw.
Myślałem, że będziemy szczęśliwi.
Myślałem, że nic nam nie grozi.
Myślałem, że uda mi się ich ochronić.
Pudło.
Stoi prosto, dumnie wypina pierś. Ukradkiem spogląda na mamę, to na mnie. Widzę hamowane wciąż łzy w jego oczach.
Płacz synku – myślę – Igrzyska to bilet w jedną stronę.

Była to króciutka opowieść oczami Gale'a"Co by było, gdyby Peeta zginął na arenie"


 



sobota, 23 lipca 2016

Epilog

Jak wiele już razy sen był dla mnie wybawieniem. Uciekałam w jego objęcia starając się zagłuszyć złowrogie widmo teraźniejszości. Zasypiałam, moje zmysły się wyciszały. Śniłam o jasności, o lecie, o lepszym życiu.
Teraz, kiedy zrywam się z łóżka z krzykiem na ustach, zlana potem przerażenia, oddycham z ulgą, zdając sobie sprawę, że to był tylko sen.
Rozglądam się wokoło. Jestem w naszej sypialni, którą rozjaśniają jasne promienie wiosennego słońca. Spoglądam na zegar, wiszący na ścianie, pokrytej kwiecistą tapetą. Już południe. Wyjątkowo długo spałam, ale się nie dziwię. Willow i Rye potrafią człowiekowi dać w kość.
Opadam na miękką poduszkę i nabieram w płuca zimnego, czystego powietrza, które jest dla mnie błogosławieństwem. Zaciskam powieki i staram się uspokoić samą siebie.
Bliźniak Snowa, kolejne igrzyska, śmierć moich przyjaciół. To wszystko było koszmarem.
Choć od traumatycznych wydarzeń minęło już ponad dwadzieścia lat, nadal nawiedzają mnie okrutne sny, przez które budzę się z krzykiem. Cieszę się, że mam przy sobie Peetę, który pomimo wieku czterdziestu lat nadal potrafi być czuły jak mój nastoletni chłopiec z chlebem.
Wypełzam z łóżka i ruszam do łazienki. Ochlapuje sobie twarz zimną wodą co pozwala mi się całkowicie otrząsnąć z koszmaru. Powtarzam sobie w myślach jedno zdanie: To był sen Katniss, jesteś bezpieczna. Ufam swoim myślom, więc po zaledwie kilku minutach powraca mój dobry humor, z którym kładłam się wczoraj spać.
Podnoszę wzrok i spoglądam w lustro. Dawna dziewczyna, która igrała z ogniem wypaliła się, a na jej miejsce przyszła silna, odważna kobieta. Moja włosy nie są już tak błyszczące jak dawniej, na twarzy pojawiły się zmarszczki, a oczy nie posiadają już dawnego ostrego wyrazu. Złagodniałam, a wszystkie złe wspomnienia odeszły wraz z młodością.
Wracam do pokoju i zarzucam na siebie luźną cytrynową sukienkę. Włosy zaplatam w warkocza. Choć minęło już tak wiele lat, nadal czuję się z nim najpewniej.
Odsłaniam zieloną zasłonę i spoglądam przez okno. Dwunasty Dystrykt zmienił się nie do poznania pod względem wizualnym, jak i gospodarczym. Soczysta zieleń pokryła cały jego obszar, zniesiono zakaz zapuszczania się do lasu, usunięto przymus pracy w kopalni, a jeśli już ktoś się na wachtę zdecydował, pracuje tyle ile może.
Po ulicach nie wałęsają się już wychudzone, głodne dzieci. Paylor już daleko posunięta w swoich latach, nadal sprawiedliwie rządzi naszym krajem, dba o potrzeby każdego mieszkańca. Ruszyły nowe pociągi, które przeznaczone są dla każdego spragnionego przygód człowieka. Ludzie uzyskali prawo swobodnego poruszania się po całym kraju co spowodowało liczne, pozytywnie wpływające na nasze państwo migracje.
Ludzie już nie boją się mieć dzieci, jest ich coraz to więcej. Ja i Peeta także cieszymy się szczęśliwym rodzicielstwem. Z dumą obserwuję moje dzieci, które ze śmiechem biegają po naszym ogrodzie. Ciemne włosy Willow falują na wietrze, a jej niebieskie oczy stale podążają za młodszym bratem. Przyszła na świat ponad siedem lat temu, a ja wciąż nie mogę uwierzyć w jej istnienie. Rye urodził się dwa lata po siostrze i jest jej totalnym przeciwieństwem. Jasne blond włosy odziedziczył po Peecie, szare oczy są zaś moją sprawką. Nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo kocham te dzieciaki, są moim życiem.
Nasz ogród graniczy z domem Haymitcha i Effie. Z trudem hamuję śmiech myśląc o tej parze. Są swoimi przeciwieństwami, nienawidzili się, a jednak zaledwie trzy lata temu wzięli ślub i razem mieszkają w naszym sąsiedztwie. Nie powiem, państwo Abernathy to wymarzeni sąsiedzi, ale szczerze mówiąc nie spodziewałam się takiego obrotu spraw.
Uśmiecham się na myśl o moim przyjacielu, który także zaznał prawdziwego szczęścia. Gale zamieszkał w Dwójce i poznał tam Mary – przemiłą dziewczynę, z którą wychowuje teraz już ponad dziesięcioletniego syna. Max przypomina swojego ojca, oboje są jak dwie krople wody. Odważny, honorowy, wierny – cały Gale.
A Johanna... Ach ona zawsze się wyróżniała i nadal podtrzymuje tą tradycję. Wróciła do Siódemki i rozpoczęła proces odbudowy tego dystryktu. Nigdy nie założyła rodziny jednak wiem, że ta praca sprawie jej wielką przyjemność.
Annie i mały Nick mieszkają w Czwórce. No, już nie taki mały, ma już dwadzieścia lat na karku i nadal nie mogę uwierzyć, że nie jest on Finnickiem, tylko jego synem. Wyglądają wręcz identycznie.
Willow zauważa mnie w oknie i uśmiecha się szeroko. Rye zaczyna na mnie machać, abym do nich przyszła. Odmachuję i gestem mówię, że zaraz zejdę.
Odwracam się od okna i o mało co nie dostaję zawału, gdyż zaledwie metr ode mnie stoi Peeta, który śmieję się do mnie serdecznie.
- Już myślałem, że się nie obudzisz – mówi i przyciąga mnie do siebie.
- Nie słyszałam, jak wchodziłeś – przytulam się do niego i wdycham przyjemną woń chleba, która zawsze ciągnie się za moim mężem.
- Coś nie tak? - pyta Peeta i odsuwa mnie na długość ramion. Spoglądam w jego oczy i przypominam sobie koszmar, który nawiedził mnie dzisiejszej nocy.
- Miałam zły sen – rozjaśniam jego wątpliwości – Ale już wszystko w porządku – prostuję, kiedy zauważam niepokój w jego oczach.
- Na pewno? - dopytuje się Peeta.
- Na pewno – odpowiadam i całuję go w usta.
- Blee – słyszymy przeciągający się jęk, dobiegający zza drzwi. Odrywamy się od siebie i w tym samym momencie do pokoju wpadają Willow i Rye.
- Obiecałaś, że zejdziesz – marudzi Willow i przytula się do mojego brzucha – Czekaliśmy i czekaliśmy, a ciebie nie było.
- Właśnie do Was szłam - usprawiedliwiam się.
- Taa – wzdycha Willow – Widzimy.
Wybucham śmiechem i przytulam mocno córkę. Rye przykleja się do mojej nogi i otacza ją swoimi rączkami.
- Tato jeszcze ty – mówi mój synek i ciągnie Peetę za nogawkę.
Peeta czule obejmuje nas wszystkich i całuje mnie w policzek.
Koszmar spada na drugi plan, a moje ciało wypełnia bezgraniczne szczęście i uczucie bezpieczeństwa.
Nareszcie odnaleźliśmy pokój.



Nie napiszę tego, nie ma takiej możliwości. Wiem, że w tym oto miejscu powinno się znajdować słowo, które zaczyna się na "k", a kończy na "oniec", ale nie jestem w stanie go tutaj wyartykułować.
Nie wierzę, że właśnie skończyłam moje pierwsze poważne opowiadanie. To niemożliwe.
Dopiero co zasiadałam przed laptopem i zaczynałam pierwszy rozdział.
Zacząć było naprawdę łatwo, ale skończyć? Niewyobrażalnie trudne zadanie.
Myślę jednak, że zanim napiszę straszliwe słowo na "k" wyjaśnię kilka spraw i rozwieje wątpliwości, męczące niektórych czytelników.

 Zapewne niektórzy zastanawiają się dlaczego postanowiłam stworzyć z tego opowiadania sen?
Dobre pytanie, ale szczerze mówiąc odpowiedź jest prosta.
"Kosogłos" zakończył się najlepiej jak tylko mogliśmy to sobie wyobrazić. Pani Collins zamknęła historię Katniss i Peety w takim miejscu, że nikt nie jest w stanie jej pociągnąć dalej. Suzanne zakończyła tę trylogię po mistrzowsku i naprawdę NIE DA SIĘ cokolwiek w niej zmienić.
 Ja jednak - jako spragniony wrażeń nadpobudliwy trybut - pragnęłam, aby kochankowie z Dwunastego Dystryktu na dłużej pozostali w moim życiu i odcisnęli w nim ślad. Pomyślałam więc, że mogę stworzyć kontynuację, która tak naprawdę będzie nierealna, a jednak prawdziwa. I tak oto wpadłam na pomysł snu.
Sen Katniss w pewnym sensie kontynuował losy Państwa Mellarków, ale i także je zamykał.
Skomplikowane? 
Możliwe, ale myślę że podjęłam słuszną decyzję.
Zabić Katniss, Peete, Gale'a, Haymitcha,Effie itd? Nigdy w życiu!

Zdaję sobie sprawę, że Katniss "śniła w tym śnie", ale musiałam to jakoś urozmaicić.
Do tego umieściłam w opowiadaniu kilka nieżyjących postaci. Czemu? Bo za nimi tęskniłam i nie wyobrażacie sobie jak miło było pisać o Finnicku, czy o Prim.

Myślę, że najważniejsze sprawy są wyjaśnione. Jeśli macie jakieś pytania śmiało zadawajcie je w komentarzach, albo na moim asku (http://ask.fm/Fan_Fiction_) Obiecuję, że nie gryzę i na pewno na nie odpowiem! :)

Teraz przyszedł czas na podziękowania, ale Ci, którzy znają mnie z aska wiedzą, że nie umiem dziękować. Spróbuję jednak ująć to jak najlepiej potrafię.
 Na samym początku dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna. Nie spodziewałam się, że zdobędę aż tak wielu czytelników, a liczba wyświetleń bez przerwy rośnie. Jesteście niesamowici! Czytając rozdziały i przede wszystkim je komentując, motywowaliście mnie do dalszej pracy za co Wam z całego serca dziękuję. To dzięki Wam ten blog istniał, nie mogłam wymarzyć sobie lepszych czytelników!

Nie chcę nikomu ubliżać, wszystkich Was bardzo lubię i jestem Wam niesamowicie wdzięczna, ale szczególnie chciałabym podziękować Julce z aska @thehungergames2002, która jest moją najwierniejszą czytelniczką. Była ze mną od samego początku aż do końca, komentowała rozdziały: czasem mnie chwaliła, a czasem na mnie krzyczała, za co jej bardzo dziękuję.
Kilka razy zeszłam przez nią na zawał, gdyż pokazywała mi niesamowite zdjęcia mojego męża - Josha Hutchersona, ale nie mam jej tego za złe i jeszcze raz dziękuję za wszystko co dla mnie zrobiła. Mam nadzieję, że to nie koniec naszej nieco pokręconej znajomości :') 

Powoli zbliżam się do końca, więc chciałabym jeszcze zaznaczyć jak wiele ten blog dla mnie znaczył. Uwielbiałam tu wchodzić i zerkać na statystyki, a kiedy pojawiał się nowy komentarz, czy wzrastała liczba wyświetleń skakałam z radości.
Kocham pisać, to moja pasja, więc nie zaprzestaję mojej działalności. Znajdziecie mnie na moim drugim blogu "Oczami Peety", na którym nadal będę robiła to co kocham.

 Jeszcze raz DZIĘKUJĘ WAM za aktywność, za wsparcie, za docenianie mojej pracy. Jednym słowem: dziękuję Wam za wszystko! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.




Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie! 
w.hutcherson



Nie mam już wyjścia, muszę to napisać...*bierze głęboki wdech*
Te dziesięć miesięcy było niesamowitym okresem mojego życia, ale czas się pożegnać i ze smutkiem ogłosić, że to... *ma łzy w oczach*

KONIEC
 



 



piątek, 22 lipca 2016

Rozdział 40

Moja samotność nie trwa długo, gdyż zaledwie po piętnastu minutach od wyjścia Amelii, drzwi mojej białej celi otwierają się ze skrzypnięciem i staje w nich rosły strażnik.
- Koniec podróży - komenderuje tubalnym głosem - Wychodzimy.
Nie mam siły, aby się z nim sprzeczać, albo co najwyżej droczyć, wiec posłusznie wykonuję jego polecenie. Aby jednak nie ukazać całkowitej uległości, powoli podnoszę się z podłogi i zachowuję jak przysłowiowa mucha w smole. I tak nigdzie mi się nie śpieszy, a wiem, że moim zachowaniem zirytuję strażnika co jest dość zabawne. Odrobina rozrywki mi nie zaszkodzi.
- Pośpiesz się - warczy mężczyzna, a na jego twarzy wykwita czerwony rumieniec, zwiastujący złość.
Posyłam mu zmęczone spojrzenie i prostuję się. Strażnik macha na mnie ręką co chyba oznacza, że mam za nim podążać. Wychodzimy na korytarz, któremu wcześniej nie miałam okazji się przyjrzeć. Jest oczywiście biały. Duże, masywne okna wychodzące na zachód sprawiają, że korytarz wydaje się być przestronny i w pewnym sencie przytulny. Zwracam uwagę na małe urządzenia, zamontowane na suficie. Są to brudnoszare, kwadratowe pudełka, a na jednej ze ścianek miga czerwona lampka. Kamery. Chociaż Snowa tu nie ma to na pewno obserwuje mnie ze swojego wygodnego gabinetu.
Docieramy do grupki strażników, stojących przed metalowymi drzwiami. Żaden z nich się nie odzywa. W ciszy i skupieniu zakładają mi kajdanki. Są to ciężkie, żelazne kajdany, które krępują moje ruchy. Ręce opadają mi w dół pod ich ciężarem. Coś mi tu nie pasuje. Zazwyczaj nie zakładano mi kajdan, bo co ja biedna, niezrównoważona dziewczyna mogłabym im zrobić?
O ironio! Jestem w stanie porównywać moje aresztowania. Ile ich już było, sama nie pamiętam. Z jednej strony to śmieszne, a z drugiej dość przykre.
- Otworzyć drzwi - strażnik, który po mnie przyszedł ewidentnie jest tutaj kimś ważnym, gdyż rzuca rozkazami na prawo i lewo.
Strażnicy popychaja mnie, a wrota przed nami się rozsuwaja. Moją twarz owiewa silny podmuch powietrza.
Rozglądam się wokoło. Jesteśmy na jakimś lotnisku - to jest pewne. Stoję na pasie startowym, a po jego bokach w odległości kilkudziesięciu metrów porozstawiane są ogromne hangary. Niektóre są puste, ale w większości z nich stoją ogromne, szare maszyny gotowe na to, aby wzbić się w niebo.
- Za mną - znów ten tubalny głos. Strażnik swoimi krokami wskazuje mi drogę, a lufy pistoletów wycelowane we mnie, motywują moje nogi do pracy. Idziemy w kierunku wielkiego budynku, na którym widnieje napis KAPITOL X01. Nie mam pojęcia o co w tym chodzi, ale szczerze mówiąc mam to gdzieś.
Jestem pewna, że wejdziemy zaraz do hangaru z tajemniczym napisem, ale zamiast tego strażnicy pakują mnie do naczepy wielkiej ciężarówki. Nie mogę liczyć na luksusy, ale nie narzekam na niewygodne skrzynie, które posłużą mi jako fotel, gdyż na jednej z nich zauważam Peete. Choć nie jest to odpowiedni moment to uśmiecha się on promiennie. Ja także cieszę się, że go widzę. Odwzajemniam uśmiech i siadam obok niego. Grupa strażników wychodzi , zostaje tylko jeden młodzian, który i tak nie jest nami zainteresowany. Zamyka potężne drzwi przyczepy i siada w kącie. Chyba się nami nie przejmuje i ucina sobie drzemkę, gdyż zaledwie po kilku sekundach od włączenia silnika, słyszymy jego równomierny oddech.
Kiedy spotkam Snowa porozmawiam z nim na temat osób, które zatrudnia.
Odwracam głowę od nieodpowiedzialnego strażnika i spoglądam na Peete.
-Nic ci nie jest? - pyta i kładzie rękę na mojej dłoni. On także jest zakuty w kajdany. Kręcę przecząco głową.
- O Boże Peeta! Twoje ręce - wykrzykuję kiedy zauważam krew wypływajacą spod ciężkich kajdanek. Wrzynają mu się one w skórę powodując brzydkie zacięcia, z których sączy się krew.
- Nic mi nie jest - Peeta jak zwykle stara się zatuszować fakty, tylko po to, abym była spokojniejsza - Obiecuję.
Odpuszczam i opieram się głową o jego ramię. I tak nic nie zdziałam, bo przecież nie zdejmę mu tego żelastwa z rąk.
Ciężarówka pędzi po wyboistej drodze, podskakujemy na każdym nawet najmnejszym kamieniu, na który najedzie kierowca. Możliwe, że robi to specjalnie. Po piętnastu minutach zaczyna mnie to irytować i mam ochotę na niego nawrzeszczeć, choć wątpię, aby cokolwiek to dało.
Oboje milczymy. Zastanawiamy się nad tym co nas czeka. Kiedy człowiek rozmyśla nad ponurą przyszłością zawsze wymyśla coś złego, trzeba więc temu zapobiec.
- Jak myślisz, gdzie nas zabierają? - przerywam ciszę. Zanim Peeta zdąży odpowiedzieć ciężarówka zatrzymuje się, a my upadamy na ziemię.
Powinni nam powiedzieć, że robimy postój.
Boli mnie kolano, którym rąbnęłam o ziemię, ale nic mi poza tym nie jest. Gładzę się po brzuchu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, ale nie wyczuwam nic niepokojącego, więc uspokajam się. Wstaje z zimnej podłogi i otrzepuje ręce, Peeta idzie za moim śladem. Nasz nieodpowiedzialny strażnik zdążył się już obudzić i chyba uderzył w coś głową podczas hamowania, bo teraz gorączkowo masuje swoje czoło.
Mężczyzna otwiera drzwi i wyskakuje z ciężarówki.
- Teraz wasza kolej - mówi i znika za naczepą.
Posylamy sobie z Peetą wymowne spojrzenia, ale ruszamy za strażnikiem.
Zeskakuję na ziemię i tracę równowagę. Gdyby nie strażnik, na którego wpadłam, na pewno zaliczyłabym bliskie spotkanie z ziemią.
Rozglądam się wokoło i w mgnieniu oka poznaję to miejsce. Jesteśmy przy rezydencji Snowa. Na myśl o tym, że po raz kolejny znalazłam się w Kapitolu, robi mi się niedobrze. Nienawidzę tego miasta.
Nie zdążę się jemu jednak uważne przyjrzeć, gdyż strażnicy zakładają mi opaskę na oczy. Peeta chwyta mnie za rękę.
W każdym razie mam nadzieję, że to Peeta.
Ruszamy drogą prowadzącą do tylnej części posiadłości. Żwir trzeszczy pod naszymi butami, a moim jedynym zmysłem, który pozwala mi się poznać w otoczeniu jest słuch. Słyszę ciche rozmowy strażników, warkot silnika i szum wiatru.
Nagle potykam się o coś na mojej drodze i prawie upadam. Jak później się okazuje są to schody prowadzące do piwnic.
Powoli stawiam stopy na każdym stopniu, nic nie widzę, co mnie okropnie irytuje.
- Tutaj - słyszę obcy głos - Możecie zdjąć im opaski.
Jakiś strażnik wręcz zrywa ją z mojej twarzy. Oczy przyzwyczajają się do nowej sytuacji, a ja nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać.
Spędziłam tu kilka miesięcy, więc znam te miejsce jak własną kieszeń. Od razu rozpoznaje podziemny korytarz, który prowadził do mojego pokoju, który dzielilam z Johanną. Widzę nawet jego drzwi.
Mijamy je jednak i idziemy w głąb korytarza. Trochę mi przykro, że nie zamieszkam tam po raz kolejny, gdyż przyzwyczaiłam się do tego pokoju.
- Wchodzcie - strażnicy zatrzymują się przed mosieznymi drzwiami, przekręcają zamek i wpychają nas do środka, po czym zatrzaskują je i blokują od zewnątrz.
Szybko poszło.
Sala w której stoimy jest mała. Stoi tu kilka łóżek piętrowych i dwa połamane krzesła. Ściany mają brudnozielony kolor, a podłoga jest wyłożona starym i zżółkłym linoleum.
Ciekawsze jednak są osoby, które z otwartymi ze zdziwienia ustami, świdrują mnie wzrokiem. Są tu wszyscy. Mama, Gale, Plutarch, Haymitch, Effie, Johanna, Mark, Beetee, a nawet Philip i mały Nick, który śpi, owinięty w kilka kocy.
- No no - rechocze Haymitch, spoglądając na mnie z górnej pryczy - Co jak co, ale tego to się nie spodziewałem.
Mama i Effie wybuchają płaczem, a zaskoczenie znika z twarzy innych i zamiast niego pojawia się smutek.
- Myśleliśmy, że Was nie znajdą - szepcze Johanna - Cholera, miałam nadzieję, ze chociaż wy...
Przerywa i kryje twarz w dłoniach.
- Chociaż my co? - pytam, a niepokój wzrasta w moim sercu.
Wszyscy zamierają. Plutarch chce coś powiedzieć, ale zaciska usta i siada na swoim łóżku.
-Mamo? - zwracam się do osoby, która nie powinna nic przede mną ukrywać.
Mama zamyka oczy i odwraca się do mnie plecami. Czuję nieprzyjemny dotyk zimna, rozchodzący się po moim sercu.
- Gale? - mój przyjaciel kręci przecząco głową, mówiąc bezgłośnie "nie powiem Ci".
- To koniec - szepcze Peeta - Wszystko było kłamstwem, podstępem.
-Co? - głos mi się załamuje. Patrzę na Peete, a w oczach zbierają mi się łzy.
- Pomyśl - zaczyna - Dlaczego Snow nie pozwolił ci umrzeć? Czemu ocalił ci życie, dał dach nad głową, swobodę? On się nami bawił. Nie zależało mu na twoim poparciu, miał w nosie to czy spelnisz jego oczekiwania, czy nie. Od momentu wygrania przez ciebie siedemdziesiątych szóstych igrzysk planował twój koniec.
Powoli zaczynam rozumieć do czego zmierza Peeta. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć?
-Prędzej czy pozniej by nas zabił - kończę - A teraz nadeszło później.

...

Mijają dwa dni. Już dwie doby Snow napawa się naszym cierpieniem i strachem. Czekamy na nieuniknione. Nie marnujemy jednak czasu i żegnamy się ze sobą nawzajem. Wspominamy dawne czasy i staramy się zagłuszyć naszą nieporadność. 
Siedzę na dolnej pryczy i opieram głowę o ramię Peety. Johanna, Mark i Beetee rozmawiają cicho w kącie, Gale, Plutarch i Philip sprzeczają się o coś z Haymitchem, nie chcę wiedzieć o co. Mama i Effie starają się uśpić Nicka, który co chwila wybucha płaczem. Jest głodny i zmęczony. 
Jak my wszyscy. 
Nagle drzwi celi otwierają się i staje w nich rosły strażnik. Lustruje nas nieprzyjemnym wzrokiem, a po chwili jakby dopiero przypomniał sobie po co tu jest, krzyczy:
-Wychodzić! 
Odwraca się na pięcie i wymaszerowuje z pomieszczenia. 
Patrzymy po sobie zmieszani, ale bez słowa wykonujemy jego polecenie.
Zwlekam się z łóżka i stawiając ciężkie kroki podążam za strażnikiem, reszta idzie za mną.
Na korytarzu czekają na nas dwa tuziny strażników, uzbrojeni od stóp do głów. Nikt nie musi nic mówić, abyśmy wszyscy pojęli co się święci. 
Strażnicy zakładają nam na ręce kajdany. Effie wybucha płaczem, kiedy odbierają jej Nicka i ruszają z nim w głąb wschodnich korytarzy.
My kierujemy się na zachód. Strażnicy prowadzą nas przez zawiłe i kręte korytarze. Są one opustoszałe, echo niesie stukot naszych butów. Docieramy do głównego holu, w którym także brak żywej duszy, a następnie opuszamy rezydencje i po raz kolejny zostajemy zapakowani do groźnie wyglądającego samochodu wojskowego.
Wiem, że to moja ostatnia podróż. Wyruszam w drogę, z której nigdy nie wrócę.
Siadam pomiędzy Peetą a mamą i chwytam ich oboje za dłonie, ściskając je tak mocno, na ile pozwolą zimne kajdanki.
Gale siedzi naprzeciwko mnie, w jego oczach widzę wszystkie niewypowiedziane wcześniej słowa. Nikt się nie odzywa, nawet Haymitch powstrzymuje się od swoich przytyków.
Jedziemy jakieś piętnaście minut. Zatrzymujemy się gwałtownie, a Effie traci równowagę,  jednak Haymitch łapie ją zanim ze szlochem zdąży uderzyć w podłogę.
Nie wiem gdzie jesteśmy. Wysiadamy na zapleczu jakiegoś ogromnego budynku.
- Ceasar - szepcze mi Peeta do ucha i dopiero wtedy orientuję się, że znajdujemy się za wielką sceną, na której braliśmy udział w wywiadach przed igrzyskami. To nie wróży nic dobrego, ale czego się spodziewałam?
Słońce chyli się ku zachodowi, kiedy zostajemy brutalnie wprowadzeni na scenę. Panuje tutaj półmrok, przed nami rozciąga się szkarłatna kotara. Wokoło nas ustawiają się strażnicy. Stoimy w równym rzędzie. Stoję pośrodku, a po moich obu stronach są parzyście rozstawieni moi przyjaciele. Z prawej: Peeta, mama, Johanna, Gale, Beetee. A mojej lewej: Haymitch, Effie, Plutarch, Philip, Mark. Wszyscy wbijamy wzrok w podłogę, staram się hamować łzy, ale nie jestem w stanie. Jedna samotna kropla spływa po moich rozgrzanym policzku.
Nie, nie, nie. To dzieję się za szybko.
Słyszymy wrzaski i okrzyki tłumu, który znajduje się po drugiej stronie kurtyny. Jesteśmy kukłami, które zaraz odegrają krwawe role w małym przedstawieniu Snowa. Zaciskam oczy i czekam na najgorsze.
- Panie i Panowie! - z otępienia wyrywa mnie znienawidzony głos, przez który chce mi się krzyczeć - Jesteście świadkami nadzwyczajnego wydarzenia. To chwila niesamowita, historyczne wydarzenie dla naszego narodu. Doskonale pamiętamy wydarzenia sprzed roku. Rebelia odebrała coś każdemu z nas. Wszyscy, którzy tu stoicie poczuliście smutek, złość i rządzę zemsty - Snow na chwilę przerywa, a ja nie jestem już w stanie zapanować nad łzami, które leją się teraz strumieniami z moich oczu - A właśnie teraz - kontynuuje Snow - Nadeszła ta chwila, w której raz na zawsze zaspokoimy nasze rządania. Raz na zawsze pozegnamy naszych oprawców! - Snow wykrzykuje to zdanie, a tłum podrywa się z krzeseł i wiwatuje na cześć prezydenta.
Kurtyna zaczyna się rozsuwać, a my w kakofonii braw i oszczerstw staramy się zachować choć kawałek człowieczeństwa.
- Tutaj wszystko się zaczęło! - wrzeszczy Snow - I tutaj wszystko się skończy!
Ludzie krzyczą. Kierują pod naszym adresem wachlarz przekleństw.
Tak oto my, wielcy zwycięzcy odchodzimy z tego świata. Trzesę się ze strachu i upokorzenia. Snow ryczy ze śmiechu i wykrzykuje coś w stronę tłumu. Jesteśmy pośmiewiskiem, jesteśmy przedmiotami, jesteśmy niczym.
Po kilku minutach wrzasków i obelg, Snow podnosi dłoń, uspokajając tym samym tłum, który milknie w mgnieniu oka. Podnoszę wzrok i w pierwszym rzędzie zauważam Amelie, która aż drży z przerażenia. Nasze spojrzenia się spotykają, a ja żegnam się z nią bezgłośnie.
- Teraz - mówi Snow i w tym samym momencie na scenę wkracza ogromny mężczyzna. Jest ubrany na czarno, ma zasłoniętą twarz. To on nas zgładzi, zginiemy z jego ręki.
Ręką! Robimy mi się zimno, kiedy zauważam jaką broń dzierży on w dłoni. To łuk.
Łuk mojego ojca.
Łzy wybierają na sile. Nie chcę wierzyć, że jedyna pamiątka po tacie stanie się dla mnie przekleństwem.
- Żegnajcie - rzuca beznamietnie Snow, a kat wypuszcza pierwszą strzała.
Gwałtownie opuszczam głowę w dół i zaciskam oczy. Oddycham spazmatycznie i dławię się łzami. Nie chcę wiedzieć dla kogo była przeznaczona ta strzała.
Następny strzał. Kolejne ciało opada bezwładnie na ziemię. Tłum wrzeszczy z ekscytacji domagając się więcej krwii. Słyszę płacz Effie, ciężki oddech Haymitcha i szloch mamy. Błagam niech to się skończy. Wiem jednak, że będę ostatnia. Snow chce patrzeć na moje cierpienie spowodowane utratą bliskich, chce widzieć mój ból.
Kolejne chwilę są dla mnie koszmarem. W powietrzu wisi odór śmierci i metaliczny zapach krwii.
Moi bliscy giną, a ja nie jestem w stanie nic zrobić. Nie wiem jak wiele już nie żyje, ale czuję, że mój koniec nadejdzie niebawem.
Otwieram oczy i posyłam Peecie ostatnia spojrzenie. Orientuję się, że pozostaliśmy tylko my. Mój koszmar dobiega końca.
Peeta płacze, łzy spływają po jego policzkach i spadają na podłogę, gdzie mieszają się z krwią zamordowanych. Nie zważając na protesty strażników łapie mnie za rękę i przyciska usta do moich warg, aby połączyć je w ostatnim pocałunku.
Jego czyn zamyka usta widowni. Już nie krzyczą. Patrzą na nas zmieszani i rejestrują każdą sekundę wielkiego finału.
- Kocham Cię - szepcze przez łzy Peeta, a w tym samym momencie kat wypuszcza kolejną strzałę. Jego dłoń wyślizguje się z mojego uścisku. Odrywam wzrok od jego ciała, nie chcę patrzeć na jego śmierć. Ból rozrywa mnie od środka, oczy mam zapuchnięte od łez.
- Żegnaj kosogłosie - wrzeszczy Snow, a wtedy tłum jakby z małym ociągnięciem znów ożywa.
Wrzawa rozrywa moje uszy, ból opanowuje moje serce. Szloch wyrywa się z mojegi gardła. Straciłam wszystkich. Osłaniam dłońmi mój brzuch i posyłam tłumowi ostatnie spojrzenie. Czuję pustkę, złość, smutek, zwątpienie.
Kiedy strzała przeszywa moje ciało, nie czuję już nic.

Jeśli ktoś chce mnie po tym rozdziale zabić, niech zrobi to szybko i bezboleśnie.



niedziela, 19 czerwca 2016

Rozdział 39

Budzi mnie głośny szum silnika i innych urządzeń, któych nazwy nie jestem w stanie wymienić.
Strasznie boli mnie głowa, nie pamiętam co się stało, żyje jakby w próżni, jestem nieświadoma tego, co się teraz dzieje. Po chwili jednak przypominam sobie co się stało i mam ochotę uderzyć głową w coś twardego, aby znów stracić przytomność. To lepsze niż jawa.
Zdrada.
To pierwsze słowo, które nasuwa mi się na myśl, kiedy w pełni przypominam sobie niedawne wydarzenie. Peeta. Flynn.Ósemka. Magazyn. Zdrada. 
Nie mam zielonego pojęcia ile czasu minęło od tamtego dnia. Godzina, dwie, a może tydzień? Czas jakby stanął w miejscu, wszystko jest zamazane, nieostre. Muszę wiedzieć co się dzieje, muszę wiedzieć, gdzie jestem i gdzie jest Peeta.
Podnoszę się powoli z zimnej podłogi, ale po chwili znów bezwładnie opadam, gdyż okropnie kręci mi się w głowie i nie jestem w stanie zapanować nad moim ciałem. Musiałam mocno oberwać. Pamiętam, że usłyszałam zgrzyt broni w ciemnościach, chciałam wypchnąć Peete z magazynu, ale coś lub ktoś uderzył mnie w głowę i ewidentnie straciłam przytomność, gdyż nie jestem w stanie sobie przypomnieć co się później stało. A może Peecie udało się uciec? Może ukrywa się gdzieś w lesie i ... I co? Nie bądź głupia Katniss, na pewno nie uciekł. Nie dlatego, że jest słaby, tylko dlatego, że nigdy by cię nie zostawił.
Kolejny raz podejmuje próbę podniesienia się z podłogi. Z każdym ruchem, co raz to potężniejszy ból rozrywa moje skronie, a ogień trawi mięśnie, jednak nie poddaje się. Z głośnym jękiem opieram się o ścianę i nabieram powietrza w opadnięte ze zmęczenia płuca.
Daje sobie chwilę odpoczynku, a następnie ze znużeniem rozglądam się po pomieszceniu, w którym się obecnie znajduje. W sumie to mało co przejęłam się tym, że znów dałam się podejść i zostałam schwytana. Ewidentnie tak miałam właśnie spędzić moją przyszłość – w niewoli, a ja uciakałam i przedłużałam ten proces, choć w końcu wpadłam w jego sidła. Już nie mam siły uciekać, jestem fizycznie zmęczona, ale to moja psychika ucierpiała najciężej.
Pokój, w którym siedzę jest czysty, nawet przesadnie. Unosi się tu zapach odkażacza, ściany, jak i podłoga są pokryte białą farbą, a w jednej z nich znajdują się potężne, metalowe drzwi. Nie ma w nich jednak klamki, domyślam się więc, że da się je tylko otworzyć z zewnątrz. 
Nie ma tu prowizorycznego łóżka w postaci materaca, czy choćby łazienki, co oznacza, że mój pobyt tutaj będzie krótki. Niedługo powinnan opuścić to zimne pomieszczenie, choć jakoś nie mam ochoty tego robić. Tu czuję się bezpieczna i opuścił mnie przymus ratowania wszystkich wokoło. Wiem, że to egoistyczne, ale mam dość. Igrająca z ogniem wypaliła się, a na jej miejscu została tylko nic nie warta dziewczyna.
Kładę rękę na brzuchu, chcąc zapewnić mojemu dziecku, choć namiastkę rodzinnego ciepła. Coś marnie mi to idzie, jestem fatalną matką.
Wzdycham ciężko i poprawiam włosy, które wpadają mi do oczu.
Chwila. Moje włosy... Są miękkie, a nawet jedwabiste w dotyku. To niemożliwe, pamiętam, że były suche i brudne, całe w błocie. Podnoszę ręce i uważnie oglądam moje dłonie. Mam idealnie spiłowane paznokcie, a ręce są czyste i gładkie. 
Jakby wszystkiego nie było mało moje ubrania są czyste i pachnące. Zniknął przepocony i poplamiony strój, w którym przemierzałam dystrykty. Teraz mam na sobie schludną koszulkę z krótkim rękawem i dopasowane, naprawdę wygodne spodnie. Zamiast zabłoconych buciorów mam na nogach lekkie, ciemne buty.
Teraz już naprawdę nic nie rozumiem. Wzdycham poirytowana i jak naburmuszone dziecko zakładam ręce i szczerze powiedziawszy czekam na cud.
Cudem okazuje się być Flynn, który po kilkunastu minutach wchodzi do mojej "celi". Ma na sobie elegancki mundur, na którym widnieją odznaczenia. Są ich setki, zdaję sobie sprawę, że go wcześniej nie doceniałam. Gdybym nie była w tak opłakanej sytuacji, w jakiej się znajduje, pozwoliłabym sobie na gwizdnięcie z uznaniem, jednak teraz zaciskam usta w wąską kreskę, starająć się ukryć zaskoczenie i wstyd.
Zdrajca patrzy na mnie z rozbawieniem i wybucha śmiechem. Zatrzaskuje drzwi i opiera się o ścianę, nadal drżąc ze śmiechu. Uspokaja się jednak po chwili, a na jego twarz wypływaw szelmowski uśmieszek, którego okropnie nienawidzę u mężczyzn. Flynn wydaje się strasznie napuszony, tak jakby za schwytanie mnie powinnien dostać jakiś cholerny order. Patrząc jednak na kolekcje, którą ma przyszytą do munduru, stwierdzam, że pewnie dostaje ordery za wszystko.
-Flynn Morgan Lariah – przedstawia się i puszcza mi oczko – Kapitan oddziału Podkapitolińskiego, wierny działacz Augusta Snowa. Jeśli chcesz wytłumaczę ci co się dzieje, a późnej przejdziemy do mniej przyjemnych wiadomości.
Wzdrygam się i patrzę na niego zdezorientowana. W jego oczach dostrzegam coś, na czego widok chce mi się wymiotować. Nie daje jednak za wygraną. Dumnie podnoszę głowę i wbijam w niego zimny wzrok.
-Katniss Nicmnietonieobchodzi Everdeen – cedzę przez zęby, starając się włożyć w to jak najwięcej jadu.
Flynn przez chwilę wydaje się być zdziwiony, jednak po chwili znów przybiera pewny i zadowolony z siebie wyraz twarzy.
-W porządku – mężczyzna prostuje się i odsłania śnieżnobiałe zęby, w okrutnym uśmiechu – Skoro nic -cię -to -nie -obchodzi to pewnie GO także masz gdzieś.
-Gdzie jest Peeta? - wybucham, kiedy dociera do mnie o kim mowa – Co mu zrobiłeś?!
Zrywam się z podłogi i ruszam w stronę Lariaha, jednak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Tracę rownowage i przewracam się, rozbijając sobie przy okazji kolano.
- A jednak – uśmiecha się Flynn – Da się ciebie złamać – mężczyzna kuca przede mną i spogląda mi głęboko w oczy, tak jakby chciał mnie rozgryźć – Kim jesteś Katniss Everdeen? Jakie tajemnice kryjesz? Szczerze mówiąć budzisz mój respekt, nie jesteś taka słaba za jaką cie miałem. Szkoda...
Flynn wstaje i podchodzi do drzwi. Otwiera je, ale nie wychodzi. Odwraca się w moją stronę jakby chciał jeszcze coś dodać, jednak po chwili zamyka usta i wychodzi z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. Zmarnowałam jedyną okazje, aby dowiedzieć się co jest grane i w co konkretnie się wmieszałam. Cieszę się jednak, że udało mi się wyjść z całej sytuacji z podniesioną głową i wzbudzić we Flynnie choćby krótkotrwały respekt. Wiem, że on się mnie nie boi, ale chwila uznania to też coś.
Skoro przepaściłam tę szansę, muszę sama dojść do tego, co się aktualnie dzieje i w jakiej jestem sytuacji. Skoro Flynn zaprowadził nas do Ósemki i udawał, że jest strażnikiem z Dwunastki, a tak naprawdę służy w Poskapitolu to gdzie teraz... Jedziemy? Lecimy? No właśnie. Jesteśmy w ruchu, czuję to, a szum maszyn może wskazywać tylko na jedno: znajdujemy się na pokładzie poduszkowca, który wiezie nas we wstrętne szpony Snowa.
Ustaliłam kilka pewnych, które choć troszeczkę rozjaśniają mój umysł: Flynn był zdrajcą i wszystko co się działo od dnia, kiedy pojmano Haymitcha i Effie po dziś dzień było i w dalszym ciągu jest ustawiane. Lariah był marionetką, pułapką, która wyprowadziła nas w pole. Jak mogliśmy być tak głupi? Daliśmy się zwieść jak dzieci. Owszem, miałam zastrzeżenia dotyczące strażnika, który zdradza swój pluton i robi za przewodnika dla uciekinierów politycznych, ale jak zwykle je zignorowałam. Zignorowałam nawet Peete, który także się wachał. Cudownie, po prostu cudownie.
Poddaje się, mam dość. 
Wbijam zrezygnowany wzrok w drzwi, próbując wywrzeć na nich presję. Manipulowałam ludźmi, teraz będę manipulować przedmiotami. Skupiam się na drzwiach i staram się je otworzyć siłą mojego umysłu. 
Ewidentnie mocno oberwałam w głowę.
Mija dziesięć minut, trzydzieści, godzina, dwie.
Mam już dość bieli. Otacza mnie z każdej strony, bandaże na moich poranionych dłoniach także są białę. Litości, jeśli wrócę do domu, wyrzucę wszystko co zawiera choć ksztę bieli.
Jeśli wrócę.
Znów wbijam wzrok w drzwi, ale widocznie nie wywiera to na nich znaczącej presji. No cóż. 
Słyszę skrzypnięcie, a następnie metalowa płyta otwiera się.
Przez chwilę siedzę zdezorientowana, tępo wpatrując się w drzwi, które właśnie się otworzyły. Dopiero po chwili orientuję się, że nie sprawiła tego siła mojego umysłu, tylko drobna dziewczynka, które wyściubia głowę przez szparę pomiędzy drzwiami a ścianą.
-Amelia – szepczę i staram się wyprostować. Ta mała zawsze była dla mnie miła, a jej obecność poprawiała moje samopoczucie. To samo dzieje się teraz. Dziewczynka słysząc swoje imię, uśmiecha się i odważnie wchodzi do pomieszczenia.
-Witaj Katniss – mówi dziewczynka i śmiało siada obok mnie – Miło cię widzieć.
Nie odpowiadam, tylko przytulam dziewczynkę. Brakowało mi jej, można powiedzieć, że za nią tęskniłam. Amelia zaciska ręce wokoło moich ramion i wtula twarz w moją nową koszulkę. Po kilku minutach odsuwamy się od siebie, a dziewczynka siada po turecku naprzeciwko mnie i wpatruje się we mnie ze smutkiem.
- Naprawdę mi przykro – zaczyna, a do jej oczu napływają łzy – Prosiłam wuja, aby dał wam spokój, aby was zostawił, ale on się zawziął i szybko nie odpuści.
- Wiem – mówię spokojnie – To nie twoja wina.
Dziewczynka ociera łzy i sili się na uśmiech, którym mnie obdarza.
-Jesteśmy na poduszkowcu, lecimy do Kapitolu – mówi, jakby wiedziała, że chcę zadać to pytanie – Wuj zgodził się, abym po was przyleciała. To on kazał mi wszystko tobie wytłumaczyć – skinam głową, nie przerywam Ameli – Mówił, że chce, abyś przyjechała, gdyż publicznie wyciągnie wtedy ku tobie dłoń i wybaczy ci wszystko, uwierzyłam mu.
Zastanawiam się jak można było uwierzyć największemu łgarzowi w historii, ale Amelia chciała dobrze, a do tego to tylko dziecko.
- A tak naprawdę – kontynuuje dziewczynka – Mój wuj pojmie was i.. i... - dziewczynka wybucha płaczem. Wiem co chce ona powiedzieć. Staniemy się niewolnikami Snowa, będziemy jego żywą tarczą, a kiedy tylko będzie miał okazje, zabije nas bez wachania.
- Mówiłam ci  Amy, to nie twoja wina – na dźwięk zdrobnienia dziewczynka uśmiecha się. Pociąga głośno nosem i ociera łzy.
- Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie – mówię czule – Mogę?
- Oczywiście – dziewczynka prostuje się dumnie, wiedząc, że jest do czegoś potrzebna.
- Co z moją mamą, Haymitchem, Johanną, Effie, Gale'm i Plutarchem? Co z moimi przyjaciółmi? Czy oni...
- Nic im nie jest. Wszycy zamieszkują cele w rezydencji prezydenta, mieszczą się na tym samym poziomie, co pokój, w którym dawniej mieszkałaś z Johanną. Są bezpieczni, obiecuję. Tak jak ty i Peeta są mojemu wujowi potrzebni. Więziąc ich, budzi respekt wśród mieszkańców całego Panem.
Nagle drzwi do mojej białej celi otwierają się i staje w nich rosły strażnik.
- Panno Snow – mówi grubym głosem – Koniec odwiedzin. 
Amelia wstaje niechętnie z podłogi i otrzepuje swoją błękitną sukienkę. Uśmiecha się do mnie na pożegnanie i wychodzi za strażnikiem.
- Do zobaczenia Katniss.
- Do zobaczenia  Amy.
Drzwi zatrzaskują się, a ja znów zostaję sama... W tym cholernym białym pomieszczeniu. Nienawidzę go. Nie umiem jednak pohamować uśmiechu, który wypływa na moje usta.
Moi przyjaciele są bezpieczni, tylko tyle się liczy. Euforia jednak znika po chwili, kiedy uświadamiam sobie co oznacza "bezpieczeństwo" w wydaniu Snowa. Wzdycham zirytowana, nic nie uda mi się zrobić, nie uratuję ich. Byłam tybutem, byłam Igrającą z ogniem, byłam kosogłosem, ale nie będę bohaterką.

Zapraszam do zestawienia po sobie śladu w postaci komentarzy☺


środa, 8 czerwca 2016

Rozdział 38

Kiedy przekroczyliśmy granicę Ósmego Dystryktu poczułam ulgę, ale także niepokój. Flynn zapewniał nas, że właśnie ten dystrykt, który wcześniej się niczym nie wyróżniał, nie rzucał w oczy, teraz stanie się naszą ostoją i kluczem do wolności. Jednak nie jestem pewna, czy tak właśnie będzie. Szczerze mówiąc jako urodzona pesymistka jestem nawet o tym przekonana. Nie będzie tak pięknie i łatwo, jak poprzednio, coś się stanie, tylko nikt jeszcze nie wie co to będzie.
Droga minęła nam szybko, o dziwo nie spotkaliśmy żadnych przeszkód w postaci strażników. Flynn narzucał nam tempo, jednak udało nam się za nim nadążyć. Trasę przeszliśmy w równo dziesięć dni co było dla nas dużym zaskoczeniem. Osobiście sądziłam, że bez względu na założenia Flynna czas przedłuży się i dojdziemy w jakieś dwa, a nawet trzy tygodnie. Myliłam się, ale to nic nowego.
Cały czas nie mogłam i nadal nie mogę przestać myśleć o starym Cray’u, który puścił nas wolno. Wiem, że za takie postępowanie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo i czuję że nie zdążę mu podziękować. Uratował nas, ocalił życie, a ja nie zdążyłam powiedzieć mu chociaż jednego, zwykłego „dziękuję”. Nie lubię mieć u kogoś długu, gdyż ciąży mi on na sercu, wolę od razu odpłacić mu się, nawet zwykłymi słowami i wtedy wiem, że jesteśmy kwita.
To śmieszne, ale Cray jest kolejną osobą, u której zaciagam dług. Od zawsze obiecywałam sobie, że odpłacę się każdemu za wyświadczoną usługę. Może w kilku przypadkach tak zrobiłam, ale kolejne kilkaset to całkiem inna bajka, pełna nieuchwytnych marzeń i planów.
Kiedy przekroczyliśmy płot dzielący Dwunastkę od lasu czułam się zagubiona, a adrenalina pulsowała w moich żyłach. Jednak przez cały ten zamęt w mojej głowie przeszła mi jedna, jedyna myśl. Straciłam łuk, który dał mi Flynn, ale przypomniałam sobie, że broń, którą skonstruował mój ojciec nadal ukryta jest w starym pniu, więc kiedy w połowie szóstego dnia skończyło nam się jedzenie, mogłam zapolować, gdyż tak jak się spodziewałam łuk taty wciąż nadawał się do użycia.
Cieszę się, że mam go przy sobie ponieważ przypomina mi o domu i o spokojnych chwilach spędzonych w lesie u boku taty, a następnie Gale’a. Ściskam go mocno w dłoni, czuję, że jesteśmy sobie przeznaczeni. To moja broń, czuję się z nią pewnie, łuk dodaje mi odwagi, której od pewnego czasu mi brakuje.
Teren zaczyna się podnosić, pokonujemy coraz to wyższe pagórki – to znak, że znaleźliśmy się w Ósemce. Las gęstnieje, wchodzimy w ciemny bór. Opuściliśmy lasy mieszane, które były charakterystyczne dla Dwunastki, czy między innymi Dziewiątki. Teraz otaczają nas głównie sosny i świerki, których igły zatrzymują promienie słoneczne, przez co z każdym krokiem w głąb boru, las pogrąża się w coraz to większej ciemności. Wzdrygam się na samą myśl, że ciemne zarośla ukrywają nie tylko drapieżne zwierzęta, które w każdej chwili mogą rozedrzeć nas na strzępy, ale jakiś cichy głos mówi mi, że tu nie jest bezpiecznie i powinniśmy się wycofać.
-Katniss nie przesadzaj – mówię cicho do siebie – To tylko las, tylko las…
Peeta ogląda się przez ramię i spogląda na mnie z troską w oczach.
-Już blisko – mówi, starając się poprawić moje samopoczucie. Uśmiecham się do niego, ale kiedy odwraca on wzrok znów przechodzą mnie zimne, nieprzyjemne dreszcze.
Flynn idzie na czele, gorączkowo rozglądając się po lesie. Nasz nowy sojusznik czymś się denerwuje, ale nie mam pojęcie co go może męczyć. Przecież to normalne, że wysoko postawieni strażnicy uciekają ze swoich plutonów i wleką się po lasach z politycznymi przestępcami, oczywiście.
Potrząsam głową, aby przywrócić racjonalne myślenie, które już dawno mnie opuściło. W sumie działam teraz tylko na podstawie instynktu, który mówi mi że źle postępuję. Paradoks sytuacji zaczyna mnie denerwować, więc podnoszę suchą gałązkę i zaczynam obrywać ją z wyschniętych igieł, przynajmniej teraz mam jakieś zajęcie i pozbawione sensu myśli nie będą zajmować mi głowy, gdyż skupie się igiełkach, które przyjemnie łaskoczą moje palce.
Stajemy na wzgórzu, z którego mamy doskonały widok na cały dystrykt. Opieram się o jedną z sosen i obejmuję się rękoma. Peeta staje obok mnie, jednak nic nie mówi. Oboje patrzymy się wyczekująco na Flynna, który studiuje Ósemkę jak mapę.
-Tam jest nasz cel – mężczyzna wskazuje na szary punkt, który znajduje się w dość pokaźnej wielkości wąwozie – Obóz rebeliantów.
Na samą myśl o Rebelii robi mi się niedobrze, szczerze mówiąc mam dość. Flynn mówił jednak, że większość naszych wrogów odwróciła się od Snowa i przeszła na naszą stronę co oznacza, że może nie dojedzie do tak wielkiego rozlewu krwi, jaki miał miejsce zaledwie rok temu.
Ruszamy w stronę obozowiska. Flynn opowiada nam o zasadach tam panujących, o obozowej hierarchii i innych sprawach, które i tak mnie nie interesują. Jednym moim uchem wchodzą informacje jakie mężczyzna nam przekazuje, a drugim wychodzą i to by było na tyle. Peeta wydaje się być zainteresowany, a jeśli nawet nie jest to i tak nie wydaje się być znudzony.
Schodzimy w dół zbocza, od obozu dzieli nas godzina, może dwie drogi. Pokonując kolejne metry cały czas zastanawiam się co za idiota założył tajny obóz w wąwozie. Jeśli ktoś, to znaczy Snow się o nim dowie, wyśle wojsko, strażnicy zrobią szybką obławę, zaatakują nas z góry, częstując nasze ciała setkami pocisków i koniec. Naprawdę wielkie brawa dla tego geniusza. Nie będziemy mieli gdzie uciekać, chyba że w skałach są ukryte schrony, w co jednak wątpię, gdyż wykucie takiego schronu zajmuje kilka miesięcy, a ten obóz powstał podobno na przełomie kilku dni.
Nabieram głęboko powietrza i zaciskam dłonie w pięści. Jestem wściekła, tyle że nie wiem na kogo. Próbuję dać ujście złości wyzywając Snowa w myślach jednak to nic nie daje, nadal się złoszczę. Tłumaczę to sobie ciążowymi humorkami, ale nie mam czasu o tym myśleć, moją głowę zajmują inne, o dziwo mniej ważne sprawy. Obiecuję sobie w myślach, że kiedy wszystko się skończy, poświęcę dziecku więcej czasu, a nawet cały mój czas.
Ciekawe kiedy nadejdzie ten wyczekiwany "koniec". Może już jutro, a może za tydzień lub za rok? Niewiadomo. Choć nie uśmiecha mi się wychowywanie dziecka podczas wojny, której symbolem po raz kolejny się stanę to nie mam wyjścia.
- Peeta? - doskwiera mi samotność, choć mój narzeczony i Flynn idą zaledwie kilka kroków przede mną, chcę porozmawiać z Peetą i podzielić się z nim moimi obawami. Wiem, że on bez zająkniecia przejmie ode mnie połowę balastu, który ciąży na moim sercu. Gdyby mógł, wszystkie problemy wziąłby na siebie, wiem o tym. Jednak koszmar ubiegłych lat nadal mu ciąży, a ja nie mam prawa obciążać go wszystkim co mnie boli. Skomplikowane, ale sprawiedliwe.
-Tak? - Peeta odwraca się w moja stronę, a w jego oczach dostrzegam iskierkę szczęścia. Wiem, że Peeta uwielbia mój głos, kiedy szepczę, śpiewam, mówię, a nawet krzyczę. Dziwne, gdyż moim zdaniem skrzeczę jak gęś, ale o gustach się nie dyskutuje.
Uśmiecham się pod nosem, podchodzę do Peety, który właśnie się zatrzymał i chwytam jego dłoń.
-Aha - Peeta uśmiecha się szeroko i zaciska palce wokoło moich - Tak lepiej.
-Znacznie lepiej - odpowiadam i czuję, że faktycznie dotyk Peety koi moje nerwy i pozwala mi spokojnie oddychać.
- Coś się stało? - pyta, gdyż zauważył, że ewidentnie coś jest nie tak.
-Jeśli mam być szczera to wszystko się stało - zniżam głos do szeptu, gdyż nie chcę, aby Flynn nas podsłuchał. To nasza rozmowa.
Na twarzy Peety wykwita grymas, jednak po chwili znika i zastępuje go uśmiech pełen nadziei.
- Będzie dobrze, obiecuję.
- Obiecujesz? - wiem, że Peeta nie ma żadnego zapewnienia, że faktycznie wszystko się ułoży, jednak dotychczas dotrzymał każdej złożonej mi obietnicy, więc kiedy odpowiada, uspokajam się.
- Obiecuję.
Idziemy trzymając się za ręce, jednak już nie rozmawiamy.
 Teren z pochyłego pagórka, zmienił się w ostre zbocze, więc musimy się puścić i złapać za wystające z ziemi gałęzie.
- Już blisko - zapewnia nas Flynn - Dziesięć minut i jesteśmy na miejscu.
Jeszcze dziesięć minut. Sześćset sekund i otrzymamy namiastkę spokoju. Choć każda osoba w mojej sytuacji ucieszyłaby się na tę myśl, to w moim sercu zamiast szczęścia narasta niepokój, który po chwili zmienią się w strach. Strach przed przyszłością.






Zbyt cicho, za cicho – to pierwsza myśl, która przelatuje mi przez głowę, kiedy docieramy do obozowiska. Spodziewałam się kilku blaszanych domków lub chociaż kilku namiotów, w którym żyliby nasi rebelianci, a zamiast tego zastaję tylko opuszczony magazyn. Jest on mały, na pewno mniejszy od Ćwieku, ma wybite okna, brak mu drzwi, a ściany są przeżarte rdzą. Jeśli tak wygląda główne centrum zarządzania całym powstaniem, to już nam wszystkim współczuję, takie coś nie może skończyć się sukcesem.
Pomijając już sam stan naszego obozu, bardziej niepokoi mnie brak ludzi. Nie ma tu nikogo, dosłownie ani jednej żywej duszy. Oprócz naszej trójki oczywiście.
Do tego to miejsce wcale nie przypomina obozu. Brak tu palenisk, różnego rodzaju składów. Cofam się o krok. Jest źle, jest bardzo źle. Wewnętrzny głos ostrzega mnie, żebym stąd uciekała jednak tego nie robię. Czemu? Nie wiem. Po prostu stoję i z nieświadomie otwartymi ustami rozglądam się po tajemniczym miejscu.
Peeta zmarszczył brwi i przysunął się do mnie. Złapał mnie za rękę, on też jest zaniepokojony, nie tylko ja spodziewałam się czegoś innego, oboje mamy złe przeczucia. Tylko Flynn wydaje się niewzruszony całą sytuacją. Patrzy na nas z wyższością w oczach i głową wskazuje magazyn.
- Idziemy! – komenderuje i rusza pewnym krokiem.
Wymieniamy z Peetą znaczące spojrzenia, zastanawiając się, czy nie rzucić tego wszystkiego i uciekać, po prostu uciekać.
-Idziecie, czy nie? – nasza chwila niepewności trwała dość długo, gdyż głos Flynna dobiega już z wewnątrz magazynu. Nic mu nie jest, więc i chyba my jesteśmy bezpieczni?
Ramię w ramię ruszamy z Peetą w stronę wejścia, serce łomocze mi niemiłosiernie, tak jakby chciało wyrwać mi się z piersi. Wyciągam jedną strzałę i kładę ją na łuku, jestem przygotowana i w razie niebezpieczeństwa mamy szanse, aby się obronić.
Wchodzimy do magazynu. Jest tu dość ciemno, gdyż okna są pozasłaniane różnymi blachami, a my swoimi ciałami zasłaniamy jedyne źródło światła. Brakuje tu łóżek, nawet zwykłych polówek, nie ma tu ani jednego śladu życia, znaku, że ktokolwiek tu był. To opuszczone miejsce, pełne niepokoju. Staram się przeniknąć ciemność wzrokiem, jednak nie widzę na więcej niż dwa, może trzy metry. Flynn stoi przed nami, ale nie widzimy jego twarzy. Z drgawek, które wstrząsają jego ciałem wyczytuję, że mężczyzna się śmieje. Za niespełna sekundę naszych uszu dobiega okropny smiech kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu osób. Słyszę zgrzyt broni, widzę rozbłyski w ciemnościach. To pułapka. Zanim zdążę wypchnąć Peete na zewnątrz, coś twardego i ciężkiego uderza mnie w głowę. Tracę przytomność.

Serdecznie zapraszam do komentowania! To dla mnie wielka motywacja ♡


czwartek, 5 maja 2016

Rozdział 37

Chłód uderzył w nasze ciała, kiedy w ciszy opuściliśmy próg naszego domu. Wioska Zwycięzców otulona mgłą, mogła skrywać strażników, czekających na nas w napięciu, jednak pewnie zeszliśmy po schodach, rozglądając się na boki.
W głowie powtarzałam sobie jak mantrę, że się uda i wszystko będzie dobrze, jednak to ostatnie jest najgorszym kłamstwem jakie od lat sobie powtarzam. Mój pesymizm dodatkowo pogłębia przekonanie jakie w żaden sposób nie chce opuścić moich myśli. Peeta to co innego. Uważa, że plan Flynna się uda, optymistycznie podchodzi do całej sprawy. W jego głowie wszystko wygląda inaczej. Nie znaczy to oczywiście, że coś jest z nią nie tak, jednak Peeta zachowuje się tak jakby odbicie Haymitcha i Effie, a później Plutarcha i Gale'a pójdzie jak po maśle. Nie zdziwiłabym się, gdyby uważał on, że z taką samą łatwością, po raz kolejny obalimy rząd i tymczasem zapewnimy Panem spokojne życie już do samego końca. Wiem, że nie mogę się na niego za to denerwować. Peeta nie jest głupi. Gdyby był pewien, że się nie uda już dawno dałby sobie spokój z optymistycznymi zapewnianiami. To mnie pociesza - coś w rozumowaniu Peety jest ziarnem prawdy, jednak nawet on sam nie wie czym owa rzecz jest.
Nagle usłyszeliśmy hałas, jakby łamanej gałęzi. Wzdrygnęłam się na samą wizję oddziału wrogo nastawionych i do tego uzbrojonych strażników, którzy w każdej chwili mogli wybiec z zarośli i nas zaatakować.
Flynn idący na czele, podniósł dłoń i zasygnalizował, że mamy się zatrzymać. Zacisnęłam mocniej dłoń na dłoni Peety i spojrzałam w stronę lasu. Wyczekiwałam jakiegoś znaku, który zdradziłby obecność wrogich osób, jednak po chwili z lasu wyłonił się lis, sprawca całego zamieszania. Odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na Peete, który uśmiechnął się do mnie krzepiąco.
-W porządku - szepnął, starając się mnie uspokoić. Wzięłam głęboki wdech, a kiedy Flynn kiwnął nam ręką, ruszyliśmy dalej. Trzęsłam się ze strachu, a mróz dodatkowo potęgował moje odczucia. W duchu dziękowałam Haymitchowi, że nie pozbył się starych płaszczy, które kiedyś przywiozła mu z Kapitolu Effie.
-Biegniemy - rzucił Flynn przez ramię i wszyscy puściliśmy się biegiem w stronę domu Haymitcha. Dobiegliśmy tam w niecałą minutę, jednak ciąża i stres sprawiły, że nawet po tak krótkim dystansie z trudem łapałam oddech.
Weszliśmy szybko po schodach i wpadliśmy do domu mentora. Peeta zamknął drzwi i na wszelki wypadek przekręcił klucz.
-Gdzie jest garderoba? - spytał Flynn, rozglądając się gorączkowo po mieszkaniu. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że czas nas goni. Jest bardzo wcześnie rano, jednak strażnicy niedługo wyjdą gromadami na ulicę Dwunastego Dystryktu, a my utkniemy w pułapce, z której nijak nie znajdziemy wyjścia.
- Na górze - odpowiedziałam nadal dysząc.
-W porządku - odchrząknął Flynn - W takim razie ja idę po płaszcze, a wy idźcie do kuchni i pakujcie wszystko co nadaje się do jedzenia.
Kiwnęliśmy z Peetą głowami i szybkim krokiem ruszyliśmy do kuchni.
Przeszukaliśmy wszystkie szafki i o dziwo po kilku minutach plecaki Peety i Flynna były zapełnione aż po brzegi. Sardynki, puszki, warzywa, suchary, stary chleb, kilka butelek wody, kilka jabłek i kawałek mięsa - to wszystko udało nam się znaleźć w kuchni Haymitcha, która zazwyczaj świeciła pustkami. Ewidentnie los nam sprzyjał. Ciekawe na jak długo.
Czekaliśmy na Flynna, który nadal grzebał w szafach w poszukiwaniu najodpowiedniejszych płaszczy. Oparłam się o blat i splotłam ramiona. Czułam okropny niepokój. Wewnątrz siebie słyszałam głos, który mówił mi, abym zrezygnowała z całego planu i ukryła się. Podpowiadał mi on, abym porzuciła Flynna, porzuciła chęć odbicia przyjaciół i razem z Peetą uciekła do lasu. Przez chwilę rozpatrzałam tę myśl, do głowy przyszła mi stara chatka w lesie nad jeziorem, w której spotkałam Bonnie i Twill, jednak uświadomiłam sobie, że strażnicy już o niej wiedzą, a poza tym, gdyby nas szukali z całą pewnością zaczęli by od tamtego miejsca, więc opcja ukrycia się nad jeziorem odpada. Ukrycie się w jakimkolwiek domu w Wiosce Zwycięzców także nie jest dobrym planem. Oczywiście możliwe, że nas tam nie znajdą, gdyż znów moglibyśmy ukryć się na poddaszu, jednak Kapitol znudzony poszukiwaniami mógłby spuścić na nasze domy bomby i to by było na tyle.
Czasem nawet mam ochotę skończyć moje parszywe życie, chciałabym zamknąć oczy i już się nie obudzić. Oddalam się jednak od tego pomysłu z każdą myślą, którą wiążę z Peetą, mamą, moimi przyjaciółmi i dzieckiem. Nie, nie mogę się poddać. Muszę walczyć, bronić siebie i najbliższych.
Peeta spogląda na mnie zatroskanym wzrokiem, ewidentnie wie, że się wewnętrznie łamię i staram się zdecydować co robić. Podchodzi do mnie i przytula, a następnie bierze mnie za ręce i zmusza, abym spojrzała mu w oczy.
-Męczysz się - mówi spokojnie. Chcę zaprotestować jednak ucisza mnie on spojrzeniem - Widzę to. Jeśli się wahasz, powiedz mi, a zrobię wszystko, aby cię uspokoić. Wiem, że wędrówka do Ósemki nie jest najlepszym pomysłem, jednak nie mamy zbytniego wyboru. Nie chcę się ukrywać i czekać w spokoju, aż reszta się nawzajem pozabija, ale jeśli ty tego pragniesz, chcesz zostać, zrozumiem to i zostanę z tobą. Zawsze, pamiętasz?
- Pamiętam - mówię cicho i całuje przelotnie w usta. Było to zaledwie musnięcie, jednak wywołało u mnie, ciepłe dreszcze, które zawsze towarzyszą mi, kiedy Peeta jest w pobliżu.
-Chcę iść - mówię, ale zdaję sobie sprawę, że w pewnym stopniu okłamuję samą siebie.
-Dobrze - Peeta uśmiecha się kojąco i w tym samym momencie po schodach zbiega Flynn
Podchodzi do swojego plecaka, który leży oparty o framugę drzwi i dokładnie przegląda jego zawartość. Mężczyzna liczy coś pod nosem, a jego twarz sprawia wrażenie jakby intensywnie myślał, ale po jego ustach błąka się uśmiech.
-Nie sądziłem, że zdobędziemy tak dużo - mówi w końcu Flynn - Naprawdę. Jedzenia starczy nam na jeden, dwa tygodnie.
-Wystarczy? - pyta Peeta - Zdążymy dojść do Ósmego Dystryktu?
-Bez żadnego problemu - potwierdza Flynn - Pójdziemy drogą na skróty, będziemy się trzymali torów kolejowych, więc w góra dwa tygodnie powinniśmy tam dotrzeć. Musimy jednak oszczędzać jedzenie, bo kto wie - możemy spotkać jakieś... przeszkody.
-To zrozumiałe - Peeta odbiera od Flynna dwa płaszcze i jeden, mniejszy w zgniłozielonym kolorze podaje mi. Sam zarzuca ciemnozielony płaszcz z brązowymi rękawami, Flynn ma na sobie taki sam.
-Są strasznie brzydkie - mówię, gdyż nie umiem się powstrzymać. Płaszcze są naprawdę okropne, widać, że zostały wyprodukowane w Kapitolu.
-Jeśli chcesz mogę Ci przynieść płaszcz w koloru fuksji i rękawami obszytymi brylantami i cekinami - proponuje sarkastycznie Flynn - Nie gwarantuję wtedy jednak, że zapewnią ci one w razie potrzeby kamuflaż.
Uśmiecham się kąśliwie do Flynna i dopinam ostatnie guziki płaszcza, który faktycznie może posłużyć za dobry kamuflaż. W lasach jest bardzo ciemno, słońce nie wychodzi zza chmur, dlatego łatwo się będzie ukryć w tych kolorach pomiędzy drzewami.
Peeta i Flynn zarzucają swoje plecaki, a ja poprawiam Peecie kaptur, który zawinął się pod ramiączkami plecaka.
- Dzięki - mówi Peeta i uśmiecha się.
Odwzajemniam uśmiech, a raczej grymas, który staram się choć przez chwilę utrzymać na twarzy.Nie mam pojęcia skąd Peeta bierze siłę do uśmiechu, ja nie jestem w stanie nawet krótkotrwale go z siebie wykrzesać.
-Słońce już wstaje - Flynn stoi przy oknie i dłonią odsłania firankę, aby więcej widzieć - Musimy ruszać. Mamy niecałą godzinę, później będziemy bezradni, gdyż strażnicy wyjdą na patrole. Gotowi?
Mężczyzna odwraca się w naszą stronę i wzrokiem sprawdza swoją malutką grupę bojową - mnie i Peetę. Zdaję sobie sprawę, że wyglądamy żałośnie. Mężczyzna z protezą, osłabiony jadem i trucizną oraz ciężarna kobieta z psychicznymi problemami.
Świetnie się zapowiada.
Flynn tylko skina nam głową i wszyscy w ciszy ruszamy do drzwi.


...

Droga na rynek minęła dość spokojnie. Staraliśmy się iść jak najciszej, jednak talent Peety do jak najgłośniejszego stąpania po poszyciu leśnym i nie tylko, spowalniał nas niemiłosiernie. Flynn popędzał go, a ja starałam się udawać, że to przeze mnie, gdyż wiedziałam, że Peecie jest z tego powodu bardzo przykro. Symulowałam ból kręgosłupa, który tłumaczyłam ciążą, jednak po kilku minutach musiałam przestać, gdyż Peeta okropnie się przejął. Kilka razy proponował, abyśmy wracali do domu, przez co zamiast piętnastu minut, przeznaczonych w planie na drogę na rynek, wykorzystaliśmy pół godziny. Flynn popędzał nas z każdym krokiem, a ja po kilku minutach żwawego marszu naprawdę poczułam ból w dolnej partii kręgosłupa, oczywiście spowodowane dzieckiem. Przekalkulowałam sobie w myślach całą moją ciążę. No tak, to już piąty, jak nie szósty miesiąc. Przeraziła mnie myśl, że za niespełna cztery miesiące będę musiała wydać na świat moją córeczkę, a w tym momencie nie miałam zapewnienia, że urodzi się ona w spokojnych czasach. 
Czas więc goni.
Kiedy dotarliśmy na rynek, rzeczywiście nie było tam ani jednej żywej duszy, a zwłaszcza strażników, którzy leczyli kaca w pobliskich gospodach i domach, do których się wprosili w nocach. To straszne co się teraz dzieje, strażnicy szukają sobie w dzień kobiety, która stanie się ich rozrywką na całą noc, a do tego zapewni im wielkie ilości trunku. Współczuję wszystkim kobietą jak i dziewczyną, gdyż jestem pewna, że niestety i nastolatki są wykorzystywane. Na samą myśl o brudnych łapach strażnika robi mi się niedobrze i muszę przystanąć, aby nabrać spokojnie powietrza.
Kiedy przykucamy w pobliskich krzakach, aby ocenić dokładniej sytuację panującą na rynku, mija nas mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, który jest zalany w trupa. Idzie chwiejnie ulicą i podśpiewuje jakieś dziwaczne piosenki. Kiedy mija krzaki - miejsce naszej kryjówki - zauważa nas i uśmiecha się tępo.
-O, przepraszam - bulgocze i rży ze śmiechu - Pomyliłem lokale.
Spoglądamy po sobie z zniesmaczeniem.
- Spokojnie - zapewnia nas Peeta - Jest nieszkodliwy.
Flynn wstaje z ziemi i warczy do pijaka:
-Wynocha!
Mężczyzna zwija się ze śmiechu, gdyż chyba uznał, że rozmowa z nami jest wspaniałą zabawą.
-Nie - mamrocze pod nosem i podnosi palec w górę - Nigdzie nie idę.
Pijak wybucha głośnym śmiechem.
-Zamknij się! - Flynn wybucha złością, jednak rozumiem go. Ten facet sprowadzi na nas strażników, a to nie jest zbyt kusząca propozycja.
Mężczyzna patrzy na nas ze zdziwieniem, tak jakby nie zrozumielibyśmy jego błyskotliwego żartu.
-Idź pan stąd w cholerę!- Flynn rusza w stronę mężczyzny i cały aż kipi ze złości.
Pijak zatacza się do tyłu i chwiejnym krokiem rusza w stronę lasu. Poskutkowało - myślę, czasem złość naprawdę jest dobrym wyjściem. Zanim mężczyzna zdąży dotrzeć do pierwszego drzewa, pada na ziemię jak długi i stacza się do rowu.
- Idziemy - Flynn macha na niego ręką i wskazuje nam drogę.
Wstaję z ziemi i otrzepuję się z mchu. Patrzę na pijaka, który ewidentnie zasnął i w jednym momencie robi mi się go żal. Nie wiem czemu, po prostu mam przeczucie, że nie jedno już wycierpiał. Po powrocie do Dwunastki Haymitch opowiadał mi, że kilkaset ludzi, którzy uciekli z Gale'm przeżyło bombardowanie dystryktu, ale byli to głównie mężczyźni, którzy wybiegli na łąkę prosto z kopalni, a stamtąd od razu do lasu. Niektórzy z nich stracili wtedy swoje żony i dzieci, którym nie udało się dotrzeć do płotu. Po Rebelii wrócili oni do domu, jednak bez swoich rodzin nie umieli wrócić do porządku dziennego, więc wielu z nich popadło w przeróżne nałogi - głównie alkoholizm. Odnoszę wrażenie, że ten biedny mężczyzna jest jednym z nich i głęboko mu współczuje.
Flynn prowadzi nas zawiłymi korytarzami pomiędzy domami, mijając domyślne miejsca pobytu strażników. Po kilku minutach mijamy sklep, na którego widok Peeta głośno wciąga powietrze. Przechodzimy obok jego piekarni, która teraz wygląda strasznie. Powybijane szyby, połamane krzesła i drzwi wyrwane z zawiasów. To co dzieję się w Dwunastce jest teraz nie do opisania: wandalizm, ataki na bezbronnych ludzi i kradzieże.
Spoglądam przez okno i na widok porzuconego fartucha ściska mi się żołądek. Peeta zostawił go na podłodze zeszło kilka miesięcy temu, kiedy ruszaliśmy na spacer, a fartuch leży w tym samym miejscu. W tamtym dniu wszystko się zmieniło.
Wbijam wzrok w Flynna, który maszeruje przede mną i staram się nie myśleć o tym co utraciłam.
Do sklepu, w którym Flynn ukrył broń docieramy kilkanaście minut później. Wchodzimy do środka, a ja od razu dochodzę do wniosku, że został on tak samo zniszczony jak piekarnia Peety.
Flynn podchodzi do jednej z poluzowanych desek w podłodze i jednym zgrabnym szarpnięciem, wyrywa ją z podłogi. Naszym oczom ukazuje się tajemna skrytka, na której dnie leży obwinięty w szary koc pakunek.
Peeta pomaga Flynnowi rozłożyć wszystko na podłodze.
-To dla ciebie - Flynn podaje mi kołczan i łuk. Dawno nie trzymałam tej broni w ręku jednak przyjmuje ją z ulgą, teraz nie czuję się taka bezbronna. Łuk daje mi poczucie bezpieczeństwa, wiem że w pewnym sensie panuję nad sytuacją.
Peeta oprócz obiecanego noża otrzymuje mały pistolet, który wtyka za pasek od spodni. Wszyscy jesteśmy teraz uzbrojeni, nie musimy już czuć się bezsilni. Mamy świadomość, że w razie zagrożenia przyda nam się broń, którą tak łatwo zdobyliśmy.
I przydaje.
Do sklepu wpada uzbrojony strażnik, który mierzy do nas, a w oczach ma dumę, która jednak ulatnia się, gdyż zauważa on, że my również dysponujemy bronią. Mężczyzna nie zdążył nic powiedzieć, gdyż nóż Flynna przeszył mu gardło, a z rany trysnęła krew.
-Biegiem! - krzyczy Flynn - Zaraz przyjdą kolejni.
Peeta rusza przodem, a ja wybiegam za nim przeskakując nad strażnikiem. Czuję metaliczny zapach krwi, od którego kręci mi się w głowie. Już za dużo jej widziałam w swoim życiu, zdecydowanie za dużo.
Flynn wybiega za mną i teraz wszyscy prujemy w stronę Złożyska. Stamtąd wbiegniemy na łąkę, potem do lasu i po wszystkim. Wydaje się proste, jednak w żadnym stopniu takie nie jest.
Biegniemy właśnie przez Złożysko, kiedy zza jednego drzewa wybiega strażnik i powala mnie na ziemię.Wypuszczam łuk z ręki, a kołczan zsuwa się z mojego ramienia. Strażnik zadaje mi cios w twarz, a moja szczęka odskakuję w tył. Czuję nieznośne pulsowanie, które jest jednak niczym w porównaniu z bólem, jaki zadaje mi strażnik uderzając z całej siły w moje gardło. Zaczynam się krztusić i kasłać, nie umiem nabrać powietrza, ani go wypuścić. Słyszę strzał - zapewne Flynna, a ciało strażnika bezwładnie opada i przygniata mnie do ziemi. Chcę krzyczeć, jednak nie umiem, z oczu płyną mi łzy, których za nic nie jestem w stanie pohamować. 
Czuję, że Peeta zrywa ze mnie  strażnika i odrzuca go na bok. Wiem, że kipi on ze złości, a na mój widok z jego ust wydobywa się jęk bólu i cierpienia. Bierze on mnie na ręce i czule przyciska moją głowę do swojej piersi.
-Biegnij do lasu! - słyszę krzyk Flynna, który znajduje się kilka metrów za nami.
Peeta rusza biegiem, a ja z sekundy na sekundę zaczynam odzyskiwać umiejętność oddychania. Łapię łapczywie powietrze, które napełnia moje spragnione tlenu płuca. Nadal boli, jednak tygodnie spędzone na arenie, przyzwyczaiły mnie do bólu, który teraz w ciszy znoszę.
-Mmogę.. - chrypię - Biecc sama...
- Nie - protestuje Peeta ciężko dysząc. Wiem, że jest to dla niego istny maraton, którego stawką jest moje bezpieczeństwo. Po kilku minutach Peeta z trudem łapie powietrze, a ja za to całkowicie odzyskuję tę umiejętność.
Czuję, że jesteśmy na łące. Peeta przyciska mnie mocniej do siebie, ale puszcza jedną rękę, którą sięga teraz po pistolet i wyciąga go zza paska. Trzyma mnie jedną ręką, która drży ze zmęczenia, wiem że coś się dzieję, czuję to.
-Flynn! - krzyczy Peeta - Pomocy!
Odwracam głowę, aby zobaczyć o co chodzi i moim oczom ukazuje się strażnik, stojący kilka metrów od nas, W swoich dłoniach dzierży broń, której lufa wycelowana jest w naszą stronę. 
Peeta nie chcę mnie puścić, jednak wyrywam się z jego objęć i staję na ziemi o własnych siłach.
Mój narzeczony dyszy ciężko i wzdycha z irytacji. Kiedy trzymał mnie na rękach, zapewniał mi w pewnej mierze bezpieczeństwo, teraz stracił nade mną kontrolę.
Sięgam dłonią do kołczanu, aby wyjąć strzałę, jednak po chwili zdaję sobie sprawę, że straciłam broń, kiedy zaatakował mnie strażnik. Świetnie.
-Odsuń się! - krzyczy Peeta do strażnika, który stoi nam na drodze do lasu, na drodze do wolności - Inaczej cię zabiję!
Strażnik piorunuje go wzrokiem i uśmiecha się do nas. Opuszcza broń i wkłada ją za pas. Albo wierzy on przesadnie w swoje siły fizyczne, albo jest największym idiotą jakiego dotąd spotkałam.
-Uspokój się Mellark -mówi straznik i rusza w naszą stronę.
Nieświadomie otwieram usta, a Peeta opuszcza rękę i idzie w ślady za strażnikiem - chowa broń.
Czuję, że los się ze mnie nabija i urządza sobie z mojego życia wyjątkowy kabaret. Kiedy myślę, że ktoś nie żyje, nagle okazuje się, że to fałsz. Tak było z Johanną, Markiem, Beeteem, Peetą, a teraz Cray.
Stary Cray, główny strażnik pokoju, którego dotąd uważałam za zaginionego, a co za tym idzie - umarłego.
-To chyba jakiś żart - szepczę sama do siebie i spoglądam wyzywająco na strażnika - Wszyscy myśleliśmy, że pan nie żyje, to już przeszło dwa lata.
-Och panna Everdeen, ta sama panna Everdeen - ewidentnie zebrało mu się na wspominki, a nas goni czas - Żyję i mam się dobrze, ale moje losy to historia na dłuższą rozmowę, a jestem przekonany, że wam czasu brakuje.
- Niech nas pan puści - Peeta przejmuje pałeczkę - Niech pan nie zadaje pytań i nas puści.
- Nie zadam wam żadnego pytania - zapewnia nas Cray - Nie zasłużyliście na los pogorzelców, puszczę was, bo ufam, że uda wam się cokolwiek na tym parszywym świecie zmienić.
Parskam śmiechem, ale tak naprawdę nie jest mi do śmiechu. To wszystko jest jakąś parodią, koszmarem z którego nie umiem się obudzić.
- Kto to? - Flynn dobiega do nas i z zacięciem piorunuje Cray'a wzrokiem. Jest spocony, a ręce ma umazane we krwi.
-Przyjaciel - odpowiada Cray - To wszyscy?
-Tak - mówi Peeta i chwyta mnie za rękę.
Z głębi Złożyska naszych uczu dobiegają krzyki strażników, którzy na pewno zmierzają już w stronę łąki.
- Biegnijcie - komenderuje strażnik - Już!
Nie mamy ani chwili, aby cokolwiek pomyśleć o dobroduszności Cray'a, na przemyślenia przyjdzie czas. Puszczamy się biegiem, w stronę lasu i czołgamy się pod płotem, który na szczęście nie jest podłączony do prądu. Jeszcze tego nam by brakowało.
Rozpędzeni wpadamy pomiędzy drzewa. Już nie czuję bólu, adrenalina zastąpiła jego miejsce. 
Zanim zniknę w ciemności lasu, odwracam się w stronę starego Cray'a, który w niemych słowach, mówi: Powodzenia.
Dziękuję - myślę, dziękuje za wszystko.