niedziela, 19 czerwca 2016

Rozdział 39

Budzi mnie głośny szum silnika i innych urządzeń, któych nazwy nie jestem w stanie wymienić.
Strasznie boli mnie głowa, nie pamiętam co się stało, żyje jakby w próżni, jestem nieświadoma tego, co się teraz dzieje. Po chwili jednak przypominam sobie co się stało i mam ochotę uderzyć głową w coś twardego, aby znów stracić przytomność. To lepsze niż jawa.
Zdrada.
To pierwsze słowo, które nasuwa mi się na myśl, kiedy w pełni przypominam sobie niedawne wydarzenie. Peeta. Flynn.Ósemka. Magazyn. Zdrada. 
Nie mam zielonego pojęcia ile czasu minęło od tamtego dnia. Godzina, dwie, a może tydzień? Czas jakby stanął w miejscu, wszystko jest zamazane, nieostre. Muszę wiedzieć co się dzieje, muszę wiedzieć, gdzie jestem i gdzie jest Peeta.
Podnoszę się powoli z zimnej podłogi, ale po chwili znów bezwładnie opadam, gdyż okropnie kręci mi się w głowie i nie jestem w stanie zapanować nad moim ciałem. Musiałam mocno oberwać. Pamiętam, że usłyszałam zgrzyt broni w ciemnościach, chciałam wypchnąć Peete z magazynu, ale coś lub ktoś uderzył mnie w głowę i ewidentnie straciłam przytomność, gdyż nie jestem w stanie sobie przypomnieć co się później stało. A może Peecie udało się uciec? Może ukrywa się gdzieś w lesie i ... I co? Nie bądź głupia Katniss, na pewno nie uciekł. Nie dlatego, że jest słaby, tylko dlatego, że nigdy by cię nie zostawił.
Kolejny raz podejmuje próbę podniesienia się z podłogi. Z każdym ruchem, co raz to potężniejszy ból rozrywa moje skronie, a ogień trawi mięśnie, jednak nie poddaje się. Z głośnym jękiem opieram się o ścianę i nabieram powietrza w opadnięte ze zmęczenia płuca.
Daje sobie chwilę odpoczynku, a następnie ze znużeniem rozglądam się po pomieszceniu, w którym się obecnie znajduje. W sumie to mało co przejęłam się tym, że znów dałam się podejść i zostałam schwytana. Ewidentnie tak miałam właśnie spędzić moją przyszłość – w niewoli, a ja uciakałam i przedłużałam ten proces, choć w końcu wpadłam w jego sidła. Już nie mam siły uciekać, jestem fizycznie zmęczona, ale to moja psychika ucierpiała najciężej.
Pokój, w którym siedzę jest czysty, nawet przesadnie. Unosi się tu zapach odkażacza, ściany, jak i podłoga są pokryte białą farbą, a w jednej z nich znajdują się potężne, metalowe drzwi. Nie ma w nich jednak klamki, domyślam się więc, że da się je tylko otworzyć z zewnątrz. 
Nie ma tu prowizorycznego łóżka w postaci materaca, czy choćby łazienki, co oznacza, że mój pobyt tutaj będzie krótki. Niedługo powinnan opuścić to zimne pomieszczenie, choć jakoś nie mam ochoty tego robić. Tu czuję się bezpieczna i opuścił mnie przymus ratowania wszystkich wokoło. Wiem, że to egoistyczne, ale mam dość. Igrająca z ogniem wypaliła się, a na jej miejscu została tylko nic nie warta dziewczyna.
Kładę rękę na brzuchu, chcąc zapewnić mojemu dziecku, choć namiastkę rodzinnego ciepła. Coś marnie mi to idzie, jestem fatalną matką.
Wzdycham ciężko i poprawiam włosy, które wpadają mi do oczu.
Chwila. Moje włosy... Są miękkie, a nawet jedwabiste w dotyku. To niemożliwe, pamiętam, że były suche i brudne, całe w błocie. Podnoszę ręce i uważnie oglądam moje dłonie. Mam idealnie spiłowane paznokcie, a ręce są czyste i gładkie. 
Jakby wszystkiego nie było mało moje ubrania są czyste i pachnące. Zniknął przepocony i poplamiony strój, w którym przemierzałam dystrykty. Teraz mam na sobie schludną koszulkę z krótkim rękawem i dopasowane, naprawdę wygodne spodnie. Zamiast zabłoconych buciorów mam na nogach lekkie, ciemne buty.
Teraz już naprawdę nic nie rozumiem. Wzdycham poirytowana i jak naburmuszone dziecko zakładam ręce i szczerze powiedziawszy czekam na cud.
Cudem okazuje się być Flynn, który po kilkunastu minutach wchodzi do mojej "celi". Ma na sobie elegancki mundur, na którym widnieją odznaczenia. Są ich setki, zdaję sobie sprawę, że go wcześniej nie doceniałam. Gdybym nie była w tak opłakanej sytuacji, w jakiej się znajduje, pozwoliłabym sobie na gwizdnięcie z uznaniem, jednak teraz zaciskam usta w wąską kreskę, starająć się ukryć zaskoczenie i wstyd.
Zdrajca patrzy na mnie z rozbawieniem i wybucha śmiechem. Zatrzaskuje drzwi i opiera się o ścianę, nadal drżąc ze śmiechu. Uspokaja się jednak po chwili, a na jego twarz wypływaw szelmowski uśmieszek, którego okropnie nienawidzę u mężczyzn. Flynn wydaje się strasznie napuszony, tak jakby za schwytanie mnie powinnien dostać jakiś cholerny order. Patrząc jednak na kolekcje, którą ma przyszytą do munduru, stwierdzam, że pewnie dostaje ordery za wszystko.
-Flynn Morgan Lariah – przedstawia się i puszcza mi oczko – Kapitan oddziału Podkapitolińskiego, wierny działacz Augusta Snowa. Jeśli chcesz wytłumaczę ci co się dzieje, a późnej przejdziemy do mniej przyjemnych wiadomości.
Wzdrygam się i patrzę na niego zdezorientowana. W jego oczach dostrzegam coś, na czego widok chce mi się wymiotować. Nie daje jednak za wygraną. Dumnie podnoszę głowę i wbijam w niego zimny wzrok.
-Katniss Nicmnietonieobchodzi Everdeen – cedzę przez zęby, starając się włożyć w to jak najwięcej jadu.
Flynn przez chwilę wydaje się być zdziwiony, jednak po chwili znów przybiera pewny i zadowolony z siebie wyraz twarzy.
-W porządku – mężczyzna prostuje się i odsłania śnieżnobiałe zęby, w okrutnym uśmiechu – Skoro nic -cię -to -nie -obchodzi to pewnie GO także masz gdzieś.
-Gdzie jest Peeta? - wybucham, kiedy dociera do mnie o kim mowa – Co mu zrobiłeś?!
Zrywam się z podłogi i ruszam w stronę Lariaha, jednak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Tracę rownowage i przewracam się, rozbijając sobie przy okazji kolano.
- A jednak – uśmiecha się Flynn – Da się ciebie złamać – mężczyzna kuca przede mną i spogląda mi głęboko w oczy, tak jakby chciał mnie rozgryźć – Kim jesteś Katniss Everdeen? Jakie tajemnice kryjesz? Szczerze mówiąć budzisz mój respekt, nie jesteś taka słaba za jaką cie miałem. Szkoda...
Flynn wstaje i podchodzi do drzwi. Otwiera je, ale nie wychodzi. Odwraca się w moją stronę jakby chciał jeszcze coś dodać, jednak po chwili zamyka usta i wychodzi z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. Zmarnowałam jedyną okazje, aby dowiedzieć się co jest grane i w co konkretnie się wmieszałam. Cieszę się jednak, że udało mi się wyjść z całej sytuacji z podniesioną głową i wzbudzić we Flynnie choćby krótkotrwały respekt. Wiem, że on się mnie nie boi, ale chwila uznania to też coś.
Skoro przepaściłam tę szansę, muszę sama dojść do tego, co się aktualnie dzieje i w jakiej jestem sytuacji. Skoro Flynn zaprowadził nas do Ósemki i udawał, że jest strażnikiem z Dwunastki, a tak naprawdę służy w Poskapitolu to gdzie teraz... Jedziemy? Lecimy? No właśnie. Jesteśmy w ruchu, czuję to, a szum maszyn może wskazywać tylko na jedno: znajdujemy się na pokładzie poduszkowca, który wiezie nas we wstrętne szpony Snowa.
Ustaliłam kilka pewnych, które choć troszeczkę rozjaśniają mój umysł: Flynn był zdrajcą i wszystko co się działo od dnia, kiedy pojmano Haymitcha i Effie po dziś dzień było i w dalszym ciągu jest ustawiane. Lariah był marionetką, pułapką, która wyprowadziła nas w pole. Jak mogliśmy być tak głupi? Daliśmy się zwieść jak dzieci. Owszem, miałam zastrzeżenia dotyczące strażnika, który zdradza swój pluton i robi za przewodnika dla uciekinierów politycznych, ale jak zwykle je zignorowałam. Zignorowałam nawet Peete, który także się wachał. Cudownie, po prostu cudownie.
Poddaje się, mam dość. 
Wbijam zrezygnowany wzrok w drzwi, próbując wywrzeć na nich presję. Manipulowałam ludźmi, teraz będę manipulować przedmiotami. Skupiam się na drzwiach i staram się je otworzyć siłą mojego umysłu. 
Ewidentnie mocno oberwałam w głowę.
Mija dziesięć minut, trzydzieści, godzina, dwie.
Mam już dość bieli. Otacza mnie z każdej strony, bandaże na moich poranionych dłoniach także są białę. Litości, jeśli wrócę do domu, wyrzucę wszystko co zawiera choć ksztę bieli.
Jeśli wrócę.
Znów wbijam wzrok w drzwi, ale widocznie nie wywiera to na nich znaczącej presji. No cóż. 
Słyszę skrzypnięcie, a następnie metalowa płyta otwiera się.
Przez chwilę siedzę zdezorientowana, tępo wpatrując się w drzwi, które właśnie się otworzyły. Dopiero po chwili orientuję się, że nie sprawiła tego siła mojego umysłu, tylko drobna dziewczynka, które wyściubia głowę przez szparę pomiędzy drzwiami a ścianą.
-Amelia – szepczę i staram się wyprostować. Ta mała zawsze była dla mnie miła, a jej obecność poprawiała moje samopoczucie. To samo dzieje się teraz. Dziewczynka słysząc swoje imię, uśmiecha się i odważnie wchodzi do pomieszczenia.
-Witaj Katniss – mówi dziewczynka i śmiało siada obok mnie – Miło cię widzieć.
Nie odpowiadam, tylko przytulam dziewczynkę. Brakowało mi jej, można powiedzieć, że za nią tęskniłam. Amelia zaciska ręce wokoło moich ramion i wtula twarz w moją nową koszulkę. Po kilku minutach odsuwamy się od siebie, a dziewczynka siada po turecku naprzeciwko mnie i wpatruje się we mnie ze smutkiem.
- Naprawdę mi przykro – zaczyna, a do jej oczu napływają łzy – Prosiłam wuja, aby dał wam spokój, aby was zostawił, ale on się zawziął i szybko nie odpuści.
- Wiem – mówię spokojnie – To nie twoja wina.
Dziewczynka ociera łzy i sili się na uśmiech, którym mnie obdarza.
-Jesteśmy na poduszkowcu, lecimy do Kapitolu – mówi, jakby wiedziała, że chcę zadać to pytanie – Wuj zgodził się, abym po was przyleciała. To on kazał mi wszystko tobie wytłumaczyć – skinam głową, nie przerywam Ameli – Mówił, że chce, abyś przyjechała, gdyż publicznie wyciągnie wtedy ku tobie dłoń i wybaczy ci wszystko, uwierzyłam mu.
Zastanawiam się jak można było uwierzyć największemu łgarzowi w historii, ale Amelia chciała dobrze, a do tego to tylko dziecko.
- A tak naprawdę – kontynuuje dziewczynka – Mój wuj pojmie was i.. i... - dziewczynka wybucha płaczem. Wiem co chce ona powiedzieć. Staniemy się niewolnikami Snowa, będziemy jego żywą tarczą, a kiedy tylko będzie miał okazje, zabije nas bez wachania.
- Mówiłam ci  Amy, to nie twoja wina – na dźwięk zdrobnienia dziewczynka uśmiecha się. Pociąga głośno nosem i ociera łzy.
- Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie – mówię czule – Mogę?
- Oczywiście – dziewczynka prostuje się dumnie, wiedząc, że jest do czegoś potrzebna.
- Co z moją mamą, Haymitchem, Johanną, Effie, Gale'm i Plutarchem? Co z moimi przyjaciółmi? Czy oni...
- Nic im nie jest. Wszycy zamieszkują cele w rezydencji prezydenta, mieszczą się na tym samym poziomie, co pokój, w którym dawniej mieszkałaś z Johanną. Są bezpieczni, obiecuję. Tak jak ty i Peeta są mojemu wujowi potrzebni. Więziąc ich, budzi respekt wśród mieszkańców całego Panem.
Nagle drzwi do mojej białej celi otwierają się i staje w nich rosły strażnik.
- Panno Snow – mówi grubym głosem – Koniec odwiedzin. 
Amelia wstaje niechętnie z podłogi i otrzepuje swoją błękitną sukienkę. Uśmiecha się do mnie na pożegnanie i wychodzi za strażnikiem.
- Do zobaczenia Katniss.
- Do zobaczenia  Amy.
Drzwi zatrzaskują się, a ja znów zostaję sama... W tym cholernym białym pomieszczeniu. Nienawidzę go. Nie umiem jednak pohamować uśmiechu, który wypływa na moje usta.
Moi przyjaciele są bezpieczni, tylko tyle się liczy. Euforia jednak znika po chwili, kiedy uświadamiam sobie co oznacza "bezpieczeństwo" w wydaniu Snowa. Wzdycham zirytowana, nic nie uda mi się zrobić, nie uratuję ich. Byłam tybutem, byłam Igrającą z ogniem, byłam kosogłosem, ale nie będę bohaterką.

Zapraszam do zestawienia po sobie śladu w postaci komentarzy☺


środa, 8 czerwca 2016

Rozdział 38

Kiedy przekroczyliśmy granicę Ósmego Dystryktu poczułam ulgę, ale także niepokój. Flynn zapewniał nas, że właśnie ten dystrykt, który wcześniej się niczym nie wyróżniał, nie rzucał w oczy, teraz stanie się naszą ostoją i kluczem do wolności. Jednak nie jestem pewna, czy tak właśnie będzie. Szczerze mówiąc jako urodzona pesymistka jestem nawet o tym przekonana. Nie będzie tak pięknie i łatwo, jak poprzednio, coś się stanie, tylko nikt jeszcze nie wie co to będzie.
Droga minęła nam szybko, o dziwo nie spotkaliśmy żadnych przeszkód w postaci strażników. Flynn narzucał nam tempo, jednak udało nam się za nim nadążyć. Trasę przeszliśmy w równo dziesięć dni co było dla nas dużym zaskoczeniem. Osobiście sądziłam, że bez względu na założenia Flynna czas przedłuży się i dojdziemy w jakieś dwa, a nawet trzy tygodnie. Myliłam się, ale to nic nowego.
Cały czas nie mogłam i nadal nie mogę przestać myśleć o starym Cray’u, który puścił nas wolno. Wiem, że za takie postępowanie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo i czuję że nie zdążę mu podziękować. Uratował nas, ocalił życie, a ja nie zdążyłam powiedzieć mu chociaż jednego, zwykłego „dziękuję”. Nie lubię mieć u kogoś długu, gdyż ciąży mi on na sercu, wolę od razu odpłacić mu się, nawet zwykłymi słowami i wtedy wiem, że jesteśmy kwita.
To śmieszne, ale Cray jest kolejną osobą, u której zaciagam dług. Od zawsze obiecywałam sobie, że odpłacę się każdemu za wyświadczoną usługę. Może w kilku przypadkach tak zrobiłam, ale kolejne kilkaset to całkiem inna bajka, pełna nieuchwytnych marzeń i planów.
Kiedy przekroczyliśmy płot dzielący Dwunastkę od lasu czułam się zagubiona, a adrenalina pulsowała w moich żyłach. Jednak przez cały ten zamęt w mojej głowie przeszła mi jedna, jedyna myśl. Straciłam łuk, który dał mi Flynn, ale przypomniałam sobie, że broń, którą skonstruował mój ojciec nadal ukryta jest w starym pniu, więc kiedy w połowie szóstego dnia skończyło nam się jedzenie, mogłam zapolować, gdyż tak jak się spodziewałam łuk taty wciąż nadawał się do użycia.
Cieszę się, że mam go przy sobie ponieważ przypomina mi o domu i o spokojnych chwilach spędzonych w lesie u boku taty, a następnie Gale’a. Ściskam go mocno w dłoni, czuję, że jesteśmy sobie przeznaczeni. To moja broń, czuję się z nią pewnie, łuk dodaje mi odwagi, której od pewnego czasu mi brakuje.
Teren zaczyna się podnosić, pokonujemy coraz to wyższe pagórki – to znak, że znaleźliśmy się w Ósemce. Las gęstnieje, wchodzimy w ciemny bór. Opuściliśmy lasy mieszane, które były charakterystyczne dla Dwunastki, czy między innymi Dziewiątki. Teraz otaczają nas głównie sosny i świerki, których igły zatrzymują promienie słoneczne, przez co z każdym krokiem w głąb boru, las pogrąża się w coraz to większej ciemności. Wzdrygam się na samą myśl, że ciemne zarośla ukrywają nie tylko drapieżne zwierzęta, które w każdej chwili mogą rozedrzeć nas na strzępy, ale jakiś cichy głos mówi mi, że tu nie jest bezpiecznie i powinniśmy się wycofać.
-Katniss nie przesadzaj – mówię cicho do siebie – To tylko las, tylko las…
Peeta ogląda się przez ramię i spogląda na mnie z troską w oczach.
-Już blisko – mówi, starając się poprawić moje samopoczucie. Uśmiecham się do niego, ale kiedy odwraca on wzrok znów przechodzą mnie zimne, nieprzyjemne dreszcze.
Flynn idzie na czele, gorączkowo rozglądając się po lesie. Nasz nowy sojusznik czymś się denerwuje, ale nie mam pojęcie co go może męczyć. Przecież to normalne, że wysoko postawieni strażnicy uciekają ze swoich plutonów i wleką się po lasach z politycznymi przestępcami, oczywiście.
Potrząsam głową, aby przywrócić racjonalne myślenie, które już dawno mnie opuściło. W sumie działam teraz tylko na podstawie instynktu, który mówi mi że źle postępuję. Paradoks sytuacji zaczyna mnie denerwować, więc podnoszę suchą gałązkę i zaczynam obrywać ją z wyschniętych igieł, przynajmniej teraz mam jakieś zajęcie i pozbawione sensu myśli nie będą zajmować mi głowy, gdyż skupie się igiełkach, które przyjemnie łaskoczą moje palce.
Stajemy na wzgórzu, z którego mamy doskonały widok na cały dystrykt. Opieram się o jedną z sosen i obejmuję się rękoma. Peeta staje obok mnie, jednak nic nie mówi. Oboje patrzymy się wyczekująco na Flynna, który studiuje Ósemkę jak mapę.
-Tam jest nasz cel – mężczyzna wskazuje na szary punkt, który znajduje się w dość pokaźnej wielkości wąwozie – Obóz rebeliantów.
Na samą myśl o Rebelii robi mi się niedobrze, szczerze mówiąc mam dość. Flynn mówił jednak, że większość naszych wrogów odwróciła się od Snowa i przeszła na naszą stronę co oznacza, że może nie dojedzie do tak wielkiego rozlewu krwi, jaki miał miejsce zaledwie rok temu.
Ruszamy w stronę obozowiska. Flynn opowiada nam o zasadach tam panujących, o obozowej hierarchii i innych sprawach, które i tak mnie nie interesują. Jednym moim uchem wchodzą informacje jakie mężczyzna nam przekazuje, a drugim wychodzą i to by było na tyle. Peeta wydaje się być zainteresowany, a jeśli nawet nie jest to i tak nie wydaje się być znudzony.
Schodzimy w dół zbocza, od obozu dzieli nas godzina, może dwie drogi. Pokonując kolejne metry cały czas zastanawiam się co za idiota założył tajny obóz w wąwozie. Jeśli ktoś, to znaczy Snow się o nim dowie, wyśle wojsko, strażnicy zrobią szybką obławę, zaatakują nas z góry, częstując nasze ciała setkami pocisków i koniec. Naprawdę wielkie brawa dla tego geniusza. Nie będziemy mieli gdzie uciekać, chyba że w skałach są ukryte schrony, w co jednak wątpię, gdyż wykucie takiego schronu zajmuje kilka miesięcy, a ten obóz powstał podobno na przełomie kilku dni.
Nabieram głęboko powietrza i zaciskam dłonie w pięści. Jestem wściekła, tyle że nie wiem na kogo. Próbuję dać ujście złości wyzywając Snowa w myślach jednak to nic nie daje, nadal się złoszczę. Tłumaczę to sobie ciążowymi humorkami, ale nie mam czasu o tym myśleć, moją głowę zajmują inne, o dziwo mniej ważne sprawy. Obiecuję sobie w myślach, że kiedy wszystko się skończy, poświęcę dziecku więcej czasu, a nawet cały mój czas.
Ciekawe kiedy nadejdzie ten wyczekiwany "koniec". Może już jutro, a może za tydzień lub za rok? Niewiadomo. Choć nie uśmiecha mi się wychowywanie dziecka podczas wojny, której symbolem po raz kolejny się stanę to nie mam wyjścia.
- Peeta? - doskwiera mi samotność, choć mój narzeczony i Flynn idą zaledwie kilka kroków przede mną, chcę porozmawiać z Peetą i podzielić się z nim moimi obawami. Wiem, że on bez zająkniecia przejmie ode mnie połowę balastu, który ciąży na moim sercu. Gdyby mógł, wszystkie problemy wziąłby na siebie, wiem o tym. Jednak koszmar ubiegłych lat nadal mu ciąży, a ja nie mam prawa obciążać go wszystkim co mnie boli. Skomplikowane, ale sprawiedliwe.
-Tak? - Peeta odwraca się w moja stronę, a w jego oczach dostrzegam iskierkę szczęścia. Wiem, że Peeta uwielbia mój głos, kiedy szepczę, śpiewam, mówię, a nawet krzyczę. Dziwne, gdyż moim zdaniem skrzeczę jak gęś, ale o gustach się nie dyskutuje.
Uśmiecham się pod nosem, podchodzę do Peety, który właśnie się zatrzymał i chwytam jego dłoń.
-Aha - Peeta uśmiecha się szeroko i zaciska palce wokoło moich - Tak lepiej.
-Znacznie lepiej - odpowiadam i czuję, że faktycznie dotyk Peety koi moje nerwy i pozwala mi spokojnie oddychać.
- Coś się stało? - pyta, gdyż zauważył, że ewidentnie coś jest nie tak.
-Jeśli mam być szczera to wszystko się stało - zniżam głos do szeptu, gdyż nie chcę, aby Flynn nas podsłuchał. To nasza rozmowa.
Na twarzy Peety wykwita grymas, jednak po chwili znika i zastępuje go uśmiech pełen nadziei.
- Będzie dobrze, obiecuję.
- Obiecujesz? - wiem, że Peeta nie ma żadnego zapewnienia, że faktycznie wszystko się ułoży, jednak dotychczas dotrzymał każdej złożonej mi obietnicy, więc kiedy odpowiada, uspokajam się.
- Obiecuję.
Idziemy trzymając się za ręce, jednak już nie rozmawiamy.
 Teren z pochyłego pagórka, zmienił się w ostre zbocze, więc musimy się puścić i złapać za wystające z ziemi gałęzie.
- Już blisko - zapewnia nas Flynn - Dziesięć minut i jesteśmy na miejscu.
Jeszcze dziesięć minut. Sześćset sekund i otrzymamy namiastkę spokoju. Choć każda osoba w mojej sytuacji ucieszyłaby się na tę myśl, to w moim sercu zamiast szczęścia narasta niepokój, który po chwili zmienią się w strach. Strach przed przyszłością.






Zbyt cicho, za cicho – to pierwsza myśl, która przelatuje mi przez głowę, kiedy docieramy do obozowiska. Spodziewałam się kilku blaszanych domków lub chociaż kilku namiotów, w którym żyliby nasi rebelianci, a zamiast tego zastaję tylko opuszczony magazyn. Jest on mały, na pewno mniejszy od Ćwieku, ma wybite okna, brak mu drzwi, a ściany są przeżarte rdzą. Jeśli tak wygląda główne centrum zarządzania całym powstaniem, to już nam wszystkim współczuję, takie coś nie może skończyć się sukcesem.
Pomijając już sam stan naszego obozu, bardziej niepokoi mnie brak ludzi. Nie ma tu nikogo, dosłownie ani jednej żywej duszy. Oprócz naszej trójki oczywiście.
Do tego to miejsce wcale nie przypomina obozu. Brak tu palenisk, różnego rodzaju składów. Cofam się o krok. Jest źle, jest bardzo źle. Wewnętrzny głos ostrzega mnie, żebym stąd uciekała jednak tego nie robię. Czemu? Nie wiem. Po prostu stoję i z nieświadomie otwartymi ustami rozglądam się po tajemniczym miejscu.
Peeta zmarszczył brwi i przysunął się do mnie. Złapał mnie za rękę, on też jest zaniepokojony, nie tylko ja spodziewałam się czegoś innego, oboje mamy złe przeczucia. Tylko Flynn wydaje się niewzruszony całą sytuacją. Patrzy na nas z wyższością w oczach i głową wskazuje magazyn.
- Idziemy! – komenderuje i rusza pewnym krokiem.
Wymieniamy z Peetą znaczące spojrzenia, zastanawiając się, czy nie rzucić tego wszystkiego i uciekać, po prostu uciekać.
-Idziecie, czy nie? – nasza chwila niepewności trwała dość długo, gdyż głos Flynna dobiega już z wewnątrz magazynu. Nic mu nie jest, więc i chyba my jesteśmy bezpieczni?
Ramię w ramię ruszamy z Peetą w stronę wejścia, serce łomocze mi niemiłosiernie, tak jakby chciało wyrwać mi się z piersi. Wyciągam jedną strzałę i kładę ją na łuku, jestem przygotowana i w razie niebezpieczeństwa mamy szanse, aby się obronić.
Wchodzimy do magazynu. Jest tu dość ciemno, gdyż okna są pozasłaniane różnymi blachami, a my swoimi ciałami zasłaniamy jedyne źródło światła. Brakuje tu łóżek, nawet zwykłych polówek, nie ma tu ani jednego śladu życia, znaku, że ktokolwiek tu był. To opuszczone miejsce, pełne niepokoju. Staram się przeniknąć ciemność wzrokiem, jednak nie widzę na więcej niż dwa, może trzy metry. Flynn stoi przed nami, ale nie widzimy jego twarzy. Z drgawek, które wstrząsają jego ciałem wyczytuję, że mężczyzna się śmieje. Za niespełna sekundę naszych uszu dobiega okropny smiech kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu osób. Słyszę zgrzyt broni, widzę rozbłyski w ciemnościach. To pułapka. Zanim zdążę wypchnąć Peete na zewnątrz, coś twardego i ciężkiego uderza mnie w głowę. Tracę przytomność.

Serdecznie zapraszam do komentowania! To dla mnie wielka motywacja ♡