wtorek, 29 grudnia 2015

Rozdział 28

Widząc moją przyjaciółkę czuję nieopisaną ulgę zmieszaną z ogromnym zdziwieniem. Już nic nie rozumiem. Przecież widziałam jak umiera, widziałam jej twarz, wyświetloną na polu siłowym areny.
Moje słowa najpierw składają się w niezrozumianą paplanine, a po chwili z moich słów wylewa się potok słów, a dokładniej pytań.
Johanna ucisza mnie spojrzeniem i wskazuje na sznur, którym przywiązana jest do metalowego słupa. Natychmiast zabieram się za rozwiązywanie supła. Uwijam się w niecałe pół minuty, a to wszystko zasługa Finnicka, który mnie tego nauczył.
Uwalniam Johanne i obejmuje ją, a ona odwzajemnia mój uścisk.
- Myślałam, że nie żyjesz - szepczę przez łzy - Myślałam..
- Ja także myślałam, że już po mnie- mówi Johanna z jej sławnym, zadziornym uśmiechem - A tu proszę, obudziłam się w dość przytulnym pokoiku, moje rany były opatrzone, czego chcieć więcej?
Uśmiecham się szeroko, ale po chwili uśmiech schodzi z mojej twarzy. Zastępuje go strach, który ewidentnie jest widoczny na mojej twarzy, gdyż mina Johanny także zrzedła.
Snow podstawił Johanne, bo chciał żebym ją zabiła, ona nie jest mu potrzebna. Przecież od zawsze zależało mu, to znaczy im - Corolianusowi i Augustowi - na zabiciu zwycięzców, którzy są im zbędni. Prezydent ją zabije, a ja nie mogę nic zrobić.
Próbuję wymyślić jakieś sensowne rozwiązanie, rozglądając się gorączkowo po całej sali. Ucieczka nie wchodzi w grę, ukryć Johanny nie ukryje, bo raczej nie będę jej kazała siedzieć w basenie z głową pod wodą przez bliżej nieokreślony czas. Musi być inne wyjście, musi...
- Panno Everdeen! - ktoś wykrzykuje moje nazwisko, a ja z przerażeniem odwracam się w stronę z której owy głos dochodził. Bałam się, że to jakiś strażnik lub co gorsza Snow, ale zamiast nich moim oczom ukazuje się Philip - mężczyzna, który towarzyszył nam w poduszkowcu, w drodze do Kapitolu. Wtedy zdradził on nam plany prezydenta i ostrzegł przed opłacanymi trybutami. Pomógł nam, ale teraz nie wiem czego mam się spodziewać.
Mężczyzna wchodzi na sale i podbiega do nas szybko. Łapie mnie za ramię, a ja wyrywam się i cofam o kilka kroków.
- Katniss, nic ci nie zrobię - mówi Philip i podnosi ręce w górę tak jakby się poddawał - Chcę wam pomóc.
- Niby jak ? - warczę.
- Spokojnie - uspokaja mnie Johanna - Philip jest po naszej stronie.
- Skąd wiesz ? - pytam i posyłam mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie.
- Długa historia, pozwól, że opowiem ci o niej kiedy indziej.
Philip wyprowadza nas z sali i prowadzi nas długim korytarzem. Schodzimy po krętych, marmurowych schodach prosto do zimnej piwnicy. Mężczyzna wyciąga z kieszeni  swojej burej marynarki mały, srebrny kluczyk i otwiera mosiężne drzwi, które ustępują mu z głośnym skrzypnięciem.
Całą drogę zastanawiałam się dlaczego żaden strażnik nie zwraca na nas uwagi. Ciekawość wygrała i kiedy schodziliśmy po schodach, spytałam o to Philipa. Odpowiedział, że jest on dość wysoko postawiony w kapitolińskiej hierarchii ważności, więc strażnicy nie mają prawa zwracać mu jakiejkolwiek uwagi. Jego ojciec był zaufanym doradcą Corionalusa Snow'a, można powiedzieć, że nawet się przyjaźnili. Był, gdyż zginął podczas Rebelii.
Kolejna osoba, którą dopisuje do listy moich ofiar. Chociaż to nie ja osobiście zabiłam ojca Philipa to pośrednio jest to moja wina.
Johanna dodaje, że zginął on podczas wybuchu bomb pod prezydencką rezydencją.
- Ja także straciłam tam członka mojej rodziny, moją siostrę - mówię cicho.- Przykro mi z powodu twojego ojca Philipie.
- Każdy kogoś stracił - bruknął Philip i machnął ręką, tak jakby go to nie obchodziło - A ich śmierć poszła na marne.
Rozglądam się po małym pokoju, do którego właśnie weszliśmy. Ściany pomalowane są na brudnozielony kolor, a na drewnianej podłodze leży szary dywan. Panuje to nieskazitelny porządek. Pokój oświetla. tylko mała żaróweczka zwisająca z sufitu, gdyż brak tu jakiegokolwiek okna. Pod ścianą stoją dwa łóżka, przykryte zielonym i brązowym kocem. W rogu stoi mała drewniana szafa, obok której znajdują się drzwi, z których żółta farba odpada wielkimi płatami.
- Tam jest łazienka - mówi Philip i wskazuje na owe drzwi.
- Dlaczego nas tu przyprowadziłeś ? - pytam i obejmuje się rękami, gdyż jest tu dość chłodno.
- Zostańcie tu - odpowiada i podchodzi do drzwi - Pójdę porozmawiać ze Snow'em.
- Po co? - burczy Johanna i opada na łóżko z brązowym kocem - Lepiej by było, gdyby raczej nie wiedział gdzie jesteśmy, co ? To jak zabawa w chowanego. Mam ci wytłumaczyć zasady tej gry ?
Philip kręci przecząco głową i chce coś powiedzieć, ale Johanna przerywa mu z nutą sarkazmu w głosie:
- Jeśli ktoś się chowa i nie chce, żeby szukający go znalazł, bo na przykład chce go zabić, to raczej nie zdradza mu swojego położenia, prawda ?
- Wiem na czym polega chowany - warczy Philip i rzuca Johannie wściekłe spojrzenie - Snow i tak wie, że jesteście ze mną. Strażnicy nas razem widzieli, więc mogę się założyć, że ta informacja już dotarła do prezydenta. Spróbuję go przekonać, żeby zachował ciebie Johanno przy życiu i nie ukarał Katniss za jej niesubordynacje.
- Niby jak chcesz to zrobić ? - pytam zirytowana - Snow robi to co chce, a nie to co podyktował mu jego podwładny.
- Nie jestem jego podwładnym - oburza się Philip - I mam swoje sposoby, aby mnie wysłuchał i choć w połowie spełnił moje oczekiwania. Zostańcie tu, wrócę po was.
Kiwam zgodnie głową. Mężczyzna chce już wyjść, ale zatrzymuje się raptownie i podchodzi do mnie.
- Zapomniałbym - mówi i wyciąga z kieszeni małe zawiniątko, które mi podaje - Strażnicy mi to przekazali. Wydaje mi się, że chcesz mieć te przedmioty z powrotem.
Rozwijam papier, w który zawinięte są owe przedmioty i moim oczom ukazuje się moja broszka z kosogłosem i perła Peety. Zaciskam je w dłoni i dziękuje cicho Philipowi:
- Dziękuje, one wiele dla mnie znaczą.
 Philip wychodzi, a trzask jaki usłyszałyśmy oznacza, że zamknął nas na klucz.
- Co się tam stało ? - pytam, kiedy cichną kroki Philipa na korytarzu.
- Gdzie ? - Johanna podnosi głowę i spogląda na mnie zdekoncentrowanym wzrokiem.
- Na arenie. Zostawiłam was rano i poszłam na polowanie, nie było mnie góra godzinę.
Johanna nabiera głośno powietrza i skubiąc koc mówi cicho:
- Siedzieliśmy razem z Peetą i Markiem przy ognisku. Rozmawialiśmy i ustalaliśmy pewną strategię. Nagle zza zarośli z krzykiem wybiegli karierowcy. Na mnie rzuciła się kobieta z Jedynki - Eva, nie miałam czasu, aby spojrzeć z kim walczy Peeta i Mark. Wszyscy byliśmy zdezorientowani, co opóźniło naszą reakcję, a do tego broń leżała w pewnej odległości od nas. Eva uderzyła mnie w twarz, stąd ten siniak - Johanna wskazuje na swój policzek, na którym rzeczywiście widnieje fioletowa plama - Upadłam i tyłem głowy niefortunnie uderzyłam w korzeń drzewa. Wtedy straciłam całkowitą kontrolę nad swoim ciałem, chociaż próbowałam się bronić to Eva przyszpiliła mnie swoim ciałem do ziemi i nagle poczułam ukłucie powyżej obojczyka, tak jakby coś mi wstrzyknęła. Miejsce gdzie zagłębiła się igła zaczęło mnie niemiłosiernie piec, a ogień rozlał się po całym moim ciele. Eva zeszła ze mnie i szepnęła, że mam się nie ruszać. To trochę dziwne prawda ? Gdybym mogła to splunęłabym jej w twarz, ale całkowicie straciłam panowanie nad moim ciałem. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam nic powiedzieć. Leżałam tak kilka minut, aż usłyszałam twój krzyk i wtedy do mnie podbiegłaś, resztę już znasz.
Kiwam głową i wstaje z łóżka. Siadam obok Johanny i kładę rękę na jej kolanie. Mam nadzieję, że będzie to dla niej krzepiący dotyk.Widzę strach w jej oczach.
Johanna próbuje się uśmiechnąć, ale zamiast uśmiechu na jej twarzy pojawia się wymuszony grymas.
- A co z tobą ? - pyta Johanna - Wiem, że po raz trzeci wygrałaś te cholerne Igrzyska, ale jak to się stało ? Wybacz, że pytam, to czysta ciekawość, jeśli nie chcesz to nie odpowiadaj.
Wymuszam uśmiech i relacjonuje jej przebieg wydarzeń. Wspominam o Evie, ataku Williama i o śmierci Peety. Kiedy mówie o tym ostatnim do oczu napływają mi łzy, a całe moje ciało zaczyna drżeć.Johanna obejmuje mnie i szepcze kojące słowa.
Głęboko nabieram powietrza i kontynuuje moją historię. Opowiadam przyjaciółce o Amelii, o doktorze Louisie i o moich rozmowach ze Snow'em. Po skończeniu relacji podnoszę rękę i zaczynam gładzić mój brzuch. Wydaje mi się, że to naturalny odruch, ale Johanna spogląda na mnie z lekkim zdziwieniem.
Przypominam sobie, że ani słowem nie wspomniałam o dziecku.
- Jestem w ciąży - rzucam, zanim pomyślę, czy chcę o tym teraz rozmawiać.
Johanna rozdziawia buzie i wytrzeszcza oczy.
- W czym jesteś ? - pyta nie kryjąc zdziwienia.
- To dziecko Peety - mówię, ignorując jej pytanie - Jedyne wspomnienie jakie mi po nim zostało.
- Nie wiem co mam powiedzieć - szepcze Johanna.
- Nie musisz nic mówić - mówię i wracam na swoje łóżko.
Rozkładam się na nim i obejmuje poduszkę, wmawiając sobie, że zamiast kawałku materiału obejmuję Peete. Tak strasznie mi go brakuje. Z oczu zaczynają płynąć mi łzy, ale szybko je ocieram. Nie mogę płakać, nie mogę.
Johanna także się położyła. Obie nie mamy ani siły, ani nawet ochoty na rozmowę. Mija pierwsza godzina, potem druga i trzecia, a Philipa nadal nie ma.
Rozmyślam o przyszłości. Zastanawiam się jak to będzie, kiedy urodzi się moje dziecko. Pozwalam sobie nawet na rozmyślania na temat, czy będzie to chłopczyk, czy dziewczynka. Jest mi wszystko jedno. Zależy mi tylko, aby było ono zdrowe i wychowywało się w choć dostatecznych warunkach.
Zapewne będę tego żałowała, ale dopuszczam do sobie myśl, co by było gdyby Podkapitolu nie było, a taka osoba jak August Snow nigdy by nie istniała. Jestem pewna, że Peeta szalał by z radości, gdyby dowiedział się o dziecku. Razem urządziliśmy mu pokój, razem czekalibyśmy na jego narodziny, a kiedy by ono dorosło, przejęłoby piekarnie Peety. Ale to tylko nieosiągalne marzenia, które nigdy się nie spełnią...
Rozmyślania przerywa mi odgłos przekręcanego klucza w drzwiach. Podnoszę się i opieram na łokciach. Johanna siada na łóżku i podejrzliwie spogląda na drzwi.
Pojawia się w nich Philip. Ma nieodgadnięty wyraz twarzy, a jedną rękę trzyma w kieszeni. Mężczyzna wchodzi do pokoju i staje naprzeciwko nas.
- Prezydent zapiera się, że nie miał pojęcia, że jesteś podstawiona za kukłę - mówi Philip, zwracając się do Johanny Ale nie wierz w to, to na pewno nie jest prawda.
- Domyślam się - burczy Johanna.
- Czy to oznacza, że jesteśmy bezpieczne ? - pytam i kładę rękę na moim brzuchu.
- W Kapitolu nikt nie jest bezpieczny - odpowiada Philip - A ja nie mogę zapewnić wam stuprocentowego bezpieczeństwa, chociaż będę do tego dążył, obiecuje. Prezydent stwierdził, że nie chce was zabijać, gdyż jesteście dla niego zbyt cenne.
Johanna prycha i zakłada nogę na nogę.
- To znaczy ? - pyta z irytacją
- To znaczy, że jesteście mu potrzebne - mówi Philip - Zamieszkacie w tym pokoju, a za trzy miesiące obie ruszycie na tournee.
- Dziwi mnie spokój Snowa - mówię po dłuższym czasie nieodzywania się.
- Nie doszedłem do najgorszego - wzdycha mężczyzna - Prezydent jest wściekły. Oprócz was przeżyło jeszcze troje trybutów...
- Kto ? - wykrzykuje Johanna i zrywa się z łóżka.
W moim sercu odżywa nadzieja. Może wśród tej trójki jest Peeta? Może jest mi dane jeszcze kiedykolwiek go zobaczyć, dotknąć, porozmawiać z nim.
Philip nabiera powietrza i ze spokojem w głosie mówi:
- Beete, Mark i...
Kiedy wymienił imię Beete'go ulżyło mi choć w małej części. To mój przyjaciel, muszę cieszyć się, że przeżył. Gdy padło imię "Mark" Johanna z ulgą wypuściła powietrze i opadła na łóżko. Tak nie reaguje twarda i chłodna Johanna Mason. Mogę się założyć, że Mark nie jest tylko jej znajomym z dystryktu.
- Kto jeszcze ? - pytam, gdyż irytuje mnie ta kilkusekundowa cisza.
- Beete, Mark i Eva - mówi Philip, a ja czuje, że moje serce przeszywa fala bólu - Tak mi przykro Katniss.
W sumie to czego się mogłam spodziewać? Przecież wiedziałam, że Peeta nie żyje, więc krótkotrwały szok jakiego teraz doznałam jest bezsensowny. Zaciskam usta w wąską kreskę i opieram się o ścianę. Johanna spogląda na mnie ze współczuciem w oczach, a Philip siada na krześle w kącie, którego wcześniej nie zauważyłam.
- To był większy plan - szepcze mężczyzna.
- Jaki plan ? - pytam zdziwiona
- Zaplanowałem to wszystko razem z Haymitchem podczas przelotu poduszkowcem z Dwunastki. Chcieliśmy was wszystkich wyciągnąć z areny.. Mieliśmy nadzieje, że jeśli ostatnio się udało to teraz też się uda.
- Nic nie rozumiem - mówię - Jak chcieliście tego dokonać?
- Wszystko wydawało się takie proste - wzdycha Philip - Eva była naszą sojuszniczką.
- Sojuszniczką? - dziwę się
- Tak. Otrzymała od nas spadochron ze strzykawką. Zawierała ona specjalnie zmodyfikowany płyn, który po wstrzyknięciu powodował omdlenie, drgawki. Osoba, która miała go we krwi sprawiała wrażenie umarłej. Poduszkowiec wyciągał ciała "poległych" trybutów z areny, a po przylocie do Kapitolu zamierzaliśmy przejmować ciała i odsyłać je do rodzinnych dystryktów. Trucizna była tymczasowa, działała góra 24 godziny, to był genialny i przemyślany plan, ale...
- Ale coś się nie udało - kończy Johanna - Owszem żyjemy, ale nie jesteśmy w naszych dystryktach, czemu ?
- Po pierwszym dniu Igrzysk z niewiadomych powodów straciłem kontakt z Haymitchem, nie miałem również dostępu do poduszkowców. Rozważałem przewiezienie was pociągiem, ale na granicach z dystryktami prezydent ustanowił kontrole. Jeśli strażnicy by was znaleźli, zabiliby was bez zastanowienia. To wszystko sprawiło, że nasz plan stał się czymś niemożliwym i nieosiągalnym, przepraszam.
Zapada krótkotrwała cisza, a po chwili głos przejmuje Johanna:
- Gdzie jest Mark i Beete ? - pyta z napięciem w głosie
- W Kapitolu, ale są bezpieczni. O nich również rozmawiałem z prezydentem. Snow potrzebuje Beete'go, a raczej jego mózgu, a Mark to świetny wojownik, prezydent wie, że ich śmierć byłaby stratą dla całego Panem.
- Peeta - szepcę i spoglądam na Philipa - Gdzie on jest ? On także miał wstrzykniętą truciznę, jak to możliwe, że nie przeżył.
- Katniss, my nie mieliśmy pojęcia - broni się mężczyzna - Dowiedzieliśmy się o tym podczas trwania Igrzysk, nie mogliśmy zatrzymać Evy, było za późno.
- O czym nie mieliście pojęcia? - pytam i czuję, że wzrasta we mnie wściekłość
- Trucizna, którą mu wstrzyknęliśmy pomieszana z jadem os gończych, który jeszcze nie do końca opuścił jego krwiobieg powoduje śmierć. Katniss my...
Nie pozwalam mu skończyć. Zrywam się z łóżka i podbiegam do mężczyzny i rzucam się na niego.
- To wy go zabiliście! - wrzeszczę - To przez was Peeta nie żyje!
Johanna podbiega do mnie i odciąga mnie od Philipa.
- To niech ich wina! - krzyczy Johanna, próbując mnie uspokoić - Snow go zabił, nie oni!
Wyrywam się z objęć Johanny i cofam się w kąt pokoju. Oddycham ciężko, ale ze względu na dziecko próbuje się uspokoić. Z oczu ciekną mi łzy, mam wypieki na twarzy i zaciskam dłonie w pięści tak, że paznokcie boleśnie wbijają mi się w skórę. Patrzę na Johanne i Philpa zbolałym wzrokiem i nieświadomie kładę swoją rękę na brzuchu.
Johanna szepcze coś do Philpa, po czym wychodzi on z pokoju i zamyka drzwi na klucz. Nie patrząc na przyjaciółkę kładę się na łóżku i podwijam kolana. Narzucam na siebie koc i zamykam oczy. Słyszę, że Johanna także kładzie się na swoim łóżku.
- Katniss dochodzi osiemnasta - szepcze moja przyjaciółka - Jeśli chcesz powiadomię strażnika, aby przyniósł nam kolację.
- Nie chcę - rzucam szybko i naciągam koc na głowę. Wiem, że muszę jeść, ale nie przełknęłabym teraz ani jednego kęsa. Jestem strasznie zmęczona i nie mam na nic siły. Rozluźniam się i próbuje zasnąć, gdyż sen wyzwoli mnie od realnego koszmaru. W dłoni ściskam perłę od Peety. O dziwo zasypiam szybko, ale sen nie jest ukojeniem. Całą noc nękają mnie koszmary.













środa, 23 grudnia 2015

Rozdział 27

Doktor Louis wychodzi zamyka za sobą potężne drzwi. Zostawia mnie samą... Nie, nie jestem sama. Jest ze mną mała istotka, która rośnie pod moim sercem. Zszokowana usłyszaną wiadomością, podnoszę rękę i delikatnie kładę ją na moim brzuchu. Zastanawiam się jak to możliwe i nagle przypominam sobie pewną noc. Nigdy jej nie zapomnę. To wtedy Peeta mi się oświadczył, a następnie pozwoliliśmy sobie na największą bliskość, jaką mogliśmy sobie podarować.
Na myśl o Peecie do oczu napływają mi łzy. Istotka, którą noszę pod sercem jest również dzieckiem Peety. To jedyna pamiątka, jaka mi po nim została, jedyna część, która została na tym koszmarnym świecie.
Peeta zawsze chciał mieć dzieci, byłby wspaniałym ojcem. Muszę wziąć się w garść i zadbać o siebie. W końcu życie dziecka zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Nie zawiodę Peety i zrobię wszystko, aby nasze dziecko żyło choć w dostatecznie dobrym świecie. Zadbam o nie i zadbam o siebie. Muszę zacząć jeść i dopuścić do siebie lekarza. Zrobię to wszystko dla Peety, dla dziecka - bo ich kocham.
Powoli wstaję z łóżka i ocieram łzy.
- Weź się w garść Katniss - rozkazuje sobie samej.
Kieruje się do łazienki. Jest ona mała, ale dość przytulna. Podłoga wyłożona jest szarymi płytkami, a ściany tak samo jak w pokoju pokrywa biała farba. Nad umywalką wisi małe lustro.
- Milutko - komentuje i dziwię się, że umiem pozwolić sobie na sarkazm.
Postanawiam, że wezmę gorący prysznic, chociaż wątpię, że mam dostęp do ciepłej wody. O dziwo kiedy odkręcam kurek na moje ciało spływa potok gorącej wody. Ciepły prysznic zawsze mnie relaksował. Kieruje strumień wody na mój brzuch i zaczynem lekko go masować. Na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech, a ja jestem szczęśliwa, że zostało mi dane być matką, gdyż teraz mam dla kogo żyć.
Mój ponury humor znika i zastępuje go uczucie spokoju i szczęścia. Czuje jeszcze ból po śmierci moich przyjaciół i Peety, ale radość spowodowana ciążą, dostatecznie rekompensuje mi utratę bliskich.
Powoli wychodzę spod prysznica. Uważam teraz na moje ruchy, gdyż za żadne skarby świata nie chcę skrzywdzić mojego dziecka.
Owijam się szarym, szorstkim ręcznikiem i kieruje się w stronę komódki, która stoi w rogu mojego pokoju.
Dziękuje Bogu, że prezydent w swojej "łaskawości" pozwolił mi zamieszkać w tym oto pokoju, a nie w prawdziwej celi bez okien, ze skrzypiącą pryczą i brakiem dostępu do bieżącej wody.
Ubieram w czyste ubrania, które znalazłam w komódce. Zakładam brązową bluzkę z długim rękawem i luźne szare spodnie. Pamiętam co mama mówiła ciężarnym kobietą, które przychodziły do niej po pomoc w dwunastym dystrykcie.
Po pierwsze nie mogą one nosić obcisłych ubrań, gdyż zaszkodziłyby one dziecku. Po drugie nie mogą się przemęczać, co mi raczej nie grozi, gdyż najbliższe miesiące spędzę zanudzając się w mojej celi, to znaczy pokoju. Muszę jednak utrzymać sprawność fizyczną i prowadzić zdrowy tryb życia. Tylko jak? Nie będę raczej biegała w kółko po pokoju, czy skakała na łóżku, bo nic mi to nie da. Porozmawiam z Amelią i poproszę ją, aby ona porozmawiała ze swoim wujem. Może Snow zgodzi się, abym przy eskorcie strażników mogła wyjść na krótki spacer.
Ciekawi mnie bardzo jego reakcja, kiedy się dowie, że spodziewam się dziecka, choć nie zdziwiłabym się gdyby już wiedział. W końcu wszystkie informacje dotyczące mojej osoby są niezwłocznie mu przekazywane. Doktor Louis na pewno już poinformował prezydenta o mojej ciąży i jestem mu za to wdzięczna. Nie wiem co bym zrobiła, gdybym to ja musiała przekazać Snow'owi tę nowinę.
Po ubraniu się wracam do łazienki. Na umywalce leży czarny grzebień.Widocznie Snow dba o mój wizualny wygląd.
Rozczesuje moje splątane włosy i zauważam jak bardzo mi one urosły. Sięgają mi prawie do połowy pleców. Mama zawsze mówiła, że prawie robi wielką różnice, ale nie jest to teraz istotne.
Zaplatam włosy w mój ulubiony warkocz i przeglądam się w lustrze. Teraz wyglądam jak prawdziwa Katniss Everdeen. Pod moimi oczami widnieją sińce, świadczące o moim zmęczeniu. Jestem też dość wychudzona.
- Pani Everdeen ? - słyszę głos dobiegający z mojego pokoju. Wychodzę z łazienki i zauważam Amelie, która trzyma wielką tacę z jedzeniem.
- Wuj kazał mi przynieść pani kolacje osobiście - mówi dziewczynka - Smacznego.
- Dziękuje - odpowiadam i siadam na łóżku. Amelia kładzie tacę obok mnie i uśmiecha się nieśmiało. Podchodzi do drzwi i już chce wychodzić, ale zatrzymuję ją:
- Zaczekaj - mówię - Czy dotrzymałabyś mi choć przez chwilę towarzystwa ? - pytam.
Dziewczynka uśmiecha się szeroko, kiedy słyszy moja propozycje. Energicznie kiwa głową i przystawia sobie krzesło obok mojego łóżka.
- Mogłabyś mi opowiedzieć co działo się w Kapitolu po Rebelii, zanim twój wuj przejął władzę ? - pytam, gdyż niezmiernie mnie to interesuje.
- Oczywiście - mówi Amelia, a ja zabieram się za parujące ziemniaki z obłędnie pachnącym sosem - Ale od razu uprzedzam, że nie wiem za dużo. Nie było mnie tutaj, kiedy rebelianci wdarli się do miasta. Kilka dni wcześniej razem z moją opiekunką, zostałam przewieziona po za granice Panem, do Podkapitolu.
- Wiedziałaś o jego istnieniu ?
- Nie do końca. Wiedziałam tylko, że istnieje jakaś organizacja, która jest "planem B" mojego dziadka, ale nie miałam pojęcia gdzie ona się znajduje i jakie cele obrała za swój priorytet.
- Czyli nie było cię tutaj kiedy...
- Kiedy zginął mój dziadek ? - domyśla się dziewczynka - Nie, nadal byłam w Podkapitolu.
- Jak wygląda Podkapitol ? - pytam, gdyż ta informacja byłaby niezbędna, gdyby zaistniała możliwość obalenia dotychczasowych rządów.
Dziewczynka milczy przez chwile, jakby rozważała, czy może zdradzić mi te informacje, czy nie.
- Nie wolno mi o tym mówić - zaczyna - Ale ze względu na sympatię, jaką panią darze - powiem.
- Mów mi Katniss, nie dzieli nas więcej niż pięć lat.
- Dobrze,  a więc Katniss powiem to tylko tobie i mam wielką nadzieje, że nie zdradzisz nikomu od kogo masz te informacje.
- Obiecuje - szepczę. Mówię to szczerze, nie chcę, aby ta dziewczynka miała przeze mnie jakiekolwiek problemy. Jest dla mnie bardzo miła, a ja ją polubiłam.
- Podkapitol jest podziemną bazą wojskową - mówi Amelia - Może kojarzyć się on z trzynastym dystryktem, ale te miejsca całkowicie się od siebie różnią. W Podkapitolu brakuje kwater mieszkalnych, gdyż nie ma tam prawdziwych obywateli. Mieszkają tam jednostki wojskowe, które czasowo są zbędne. Żołnierze trenują tam i doskonalą swoje umiejętności. Co do wyglądu to dystrykt ten składa się tylko z kilkunastu, ogromnych sal. W jednej odbywają się treningi, inna traktowana jest jak jadalnia, a jeszcze inna jest na przykład wielkim pomieszczeniem z piętrowymi łóżkami, gdzie śpią żołnierze. To wszystko składa się na tak zwany : Poziom A. Składy broni znajdują się na Poziomie B, a Poziom C zajmuje wielkie więzienie.
- Czyli Podkapitol składa się tylko z trzech poziomów?
- Tak.
- A co z wejściami ? Jest ich dużo.
- Znam tylko wejście główne, którym wprowadzono mnie tam i tunel, którym wlatują poduszkowce. Sądzę jednak, że jest tam o wiele więcej wejść, które są jednak tajne.
- To niewiarygodne, że wcześniej nie mieliśmy pojęcia o istnieniu tego dystryktu - mówię ze szczerym zdziwieniem - A co z twoim wujem ? Czy od zawsze mieszkał w Podkapitolu ?
- Nie. Tak naprawdę to wuj August od zawsze zamieszkiwał Kapitol. Kiedy mój dziadek miał problemy ze zdrowiem, co się często zdarzało, to zastępował go on na przeróżnych, ważnych uroczystościach.
Nie mam już więcej pytań. Siedzimy w ciszy, a ja analizuje usłyszane informacje. Po kilku minutach Amelia wstaje z krzesła i odnosi je na miejsce.
- Robi się późno - mówi - Muszę już iść. Nie jestem pewna, czy wuj będzie zadowolony, że spędzam z panią, to znaczy z tobą czas.
Dziewczynka zabiera tacę z pustymi naczyniami i kieruje się w stronę drzwi.
- Zaczekaj jeszcze chwilkę - mówię - Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
- Tak ? - dziewczynka unosi brwi
- Czy mogłabyś porozmawiać ze swoim wujem ? Chodzi o to, że potrzebuje ruchu. Może zgodziłby się on, abym mogła przejść się oczywiście w towarzystwie strażników na krótki spacer, albo...
- Oczywiście, że z nim porozmawiam - zapewnia mnie dziewczynka - Jednak nie mogę obiecywać, że się zgodzi.
- Dziękuje - mówię i uśmiecham się lekko do dziewczynki
- Nie ma za co - odpowiada Amelia - Musisz się ruszać, dla dobra dziecka.
Widząc moją zdziwioną minę dziewczynka mówi ze śmiechem:
- Tak, wiem, że spodziewasz się dziecka. Doktor Louis mi o tym powiedział.
Uśmiecham się do niej i rzucam krótkie "do zobaczenia".
Amelia wychodzi, a ja układam się wygodnie na łóżku i narzucam na siebie szorstki koc. Spodziewam się nocy pełnej koszmarów, ale o dziwo przesypiam ją spokojnie, a rano budzę się wypoczęta.
- To chyba ty tak na mnie działasz - mówię czule i zaczynam delikatnie głaskać się po brzuchu - Przesyłasz mi jakąś taką dziwną, ale kojącą energię,  dziękuje.
Ociężale wstaje z łóżka i idę wziąć szybki prysznic. Znów zaplatam włosy w warkocz i zarzucam na siebie wczorajsze ubrania. Nie są brudne, więc postanawiam, że je dziś donoszę.
Siadam na łóżku i zastanawiam się co będę dziś robić - nie mam nic ciekawego w planach.
- Widocznie będziemy się nudzić - mówię do mojego dziecka - To też pewnego rodzaju zajęcie, prawda?
Nagle do mojego pokoju wchodzi  awoksa o kasztanowych włosach i podaje mi tacę ze śniadaniem. Patrzy na mnie smutnymi, brązowymi oczami, a na jej twarzy pojawia się dziwny grymas, chyba uśmiech, a zaraz potem odwraca się na pięcie i wychodzi.
Jestem strasznie głodna, więc zjadam śniadanie w mgnieniu oka. Dawniej nie wcisnęłabym takiej wielkiej porcji jedzenia, ale teraz jem za dwóch, a nawet trzech. Nie poznaje siebie samej.
Około południa słyszę pukanie do drzwi.
- Cześć Katniss - Amelia stoi w progu i uśmiecha się promiennie - Rozmawiałam z wujem.
Wstaje z łóżka i z nadzieją czekam na to, co powie mi dziewczynka.
- Niestety nie pozwolił na spacery po Kapitolu - mówi lekko zasmucona, tak jakby była to jej wina - Ale pozwolił ci chodzić na sale treningową w podziemiach posiadłości.
- To znaczy mam sobie spacerować tam i z powrotem aż mi się nie znudzi ? - pytam z sarkazmem w głosie
- Nie, to znaczy, że możesz przychodzić na sale oczywiście w towarzystwie strażników i sobie... Ćwiczyć.
- Ćwiczyć ?
- Jest tam bieżnia, mały basen, a nawet strzelnica. Kiedyś często tam przychodziłam, a moja opiekunka uczyła mnie pływać. Teraz nie mam jednak na to ochoty. Sala jest więc mało używana, więc naprosiłam wuja i zgodził się.
Kiedy usłyszałam słowo "strzelnica" mocniej zabiło mi serce. Łuk i strzały są ze mną od dzieciństwa. Kiedyś przynosiły mi szczęście, później zmartwienia i kolejne ofiary, a teraz są mi obojętne, jednak z wielką chęcią postrzelałabym sobie ot tak, dla rozrywki.
- Dziękuje Amelio - mówię i uśmiecham się do dziewczynki.
- Koniec wizyty - rozmowę przerywa nam wchodzący do pokoju strażnik - Amelio wuj kazał ci udać się do biblioteki, a panna Everdeen ma udać się na spotkanie z nim.
(...)
Kiedy pożegnałam się z Amelią, strażnik zaprowadził mnie do pokoju, w którym wczoraj rozmawiałam ze Snow'em. Siedzę teraz przy biurku i czekam na prezydenta. Nagle drzwi w drugim końcu pokoju otwierają się, a do środka wchodzi Snow.
- Witam panno Everdeen - syczy prezydent i uśmiecha się szeroko - Słyszałem, że spodziewa się pani dziecka, moje gratulacje.
- Dziękuje - odpowiadam krótko i znudzona zakładam nogę na nogę.
- Doskonale rozumiem, że musi pani prowadzić teraz zdrowy tryb życia, wszystko dla zdrowia dziecka - prezydent uśmiecha się jeszcze szerzej, odsłaniając swoje białe zęby - A jest pani moim gościem, więc ja również muszę zadbać o pani potomka. Amelia przekazała pani, że serdecznie zapraszam na salę treningową?
- Tak.
- Doskonale. W takim razie już teraz tam panią zapraszam. Pozwolisz moja droga panno Everdeen, że zaprowadzę panią tam osobiście ?
Wzruszam ramionami, gdyż wszystko mi jedno kto zaprowadzi mnie na salę. 
- W takim razie chodźmy.
Wstaję od biurka, a Snow kładzie mi dłoń ma moim ramieniu.
- Tędy proszę - mówi i wskazuje ręką drogę.
Kiedy docieramy na miejsce prezydent zatrzymuje mnie i mówi:
- Będę obserwował panią z trybun. Oczekuje, że zaprezentuje mi pani swoje umiejętności na strzelnicy. Mam wielką nadzieje, że pani strzały przeszyją serca naszych kukieł treningowych.
Prezydent posyła mi jeszcze pełne jadu spojrzenie i kieruje się w głąb korytarza, pewnie to jest droga na trybuny.
Zastanawiam się dlaczego z takim naciskiem wymówił słowo "kukły", a może tylko mi się przesłyszało ? Odkąd czasowo straciłam słuch podczas 74 Igrzysk Głodowych, moje uszy płatają mi czasem figle.
Strażnik, który mi towarzyszy, gestem wskazuje, że mam wejść na sale. 
Jest tam dość zimno, a ściany pokryte są szarą farbą. Podłogę stanowią czerwone i niebieskie maty. W jednym końcu sali widzę mały basen, o którym wspominała Amelia. Nad basenem znajdują się trybuny, liczące na oko około dwudziestu miejsc. Zauważam na nich Snow'a i Amelie, która siedzi obok swojego wuja. Ma dziwny wyraz twarzy - strach zmieszany ze zdziwieniem, tak jakby dowiedziała się właśnie czegoś strasznego.
Na końcu sali zauważam strzelnice i oczywiście kieruję swoje kroki właśnie tam. Chwytam najprostszy łuk, a na plecy zarzucam kołczan. 
Wchodzę na stanowisko łucznicze i napinam strzałę na cięciwie. Przede mną w odległości około pięćdziesięciu metrów stoi kukła. Celuję w jej serce.
Przed oddaniem strzału spoglądam na trybuny: Amelia wstała z krzesła i podeszła do barierki. Prawie niezauważalnie kręci głową. W jej oczach wyczytuje strach i domyślam się, że chce ona mi przekazać, abym nie strzelała. Tylko czemu ?
Opuszczam łuk i ze zdziwieniem parzę w jej stronę. Snow zajęty jest rozmową z jakimś urzędnikiem, więc nie zwraca na mnie uwagi. Amelia ruchem głowy wskazuje na kukłę i znów kręci głową. 
Odkładam łuk i kołczan na ziemię, a na twarzy dziewczynki zauważam ulgę. Schodzę ze stanowiska i kieruję się w stronę kukły. Snow nadal zajęty jest rozmową.
Podchodzę do niej i zauważam, że z bliższej odległości jej postura wygląda całkiem jak... Postura człowieka. Ma ona ręce przywiązane do słupa, a na twarz naciągnięty szary worek.
Z przerażeniem uświadamiam sobie, że jeśli Amelia by mnie nie powstrzymała zabiłabym bezbronnego człowieka. Jego klatka ciężko unosi się i upada, jest przytomny. 
Zerkam w stronę trybun. Snow'a tam nie ma, a dziewczynka z nadzieją w oczach patrzy w moją stronę.
Dziękuje Bogu, że Amelia tu jest. Snow na pewno powiedział jej, że kukła to tak naprawdę człowiek, a ona z sympatii do mnie ostrzegła mnie przed tym. Jeśli prezydent myślał, że zostanę jego bronią i bezmyślnie będę zabijała ludzi to się mylił.
Podnoszę drżącą rękę i z szybko bijącym sercem zdejmuje postaci "maskę". Wstrzymuje oddech...
Kiedy spoglądam na twarz mojej niedoszłej ofiary o mało co nie mdleję. Postać spogląda na mnie swoimi wielkimi, przestraszonymi oczami i wypowiada szeptem moje imię : Katniss...
Nogi się pode mną uginają, a do oczu napływają łzy. Nie mogę uwierzyć w to co widzę, a w napływie szoku udaje mi się wyszeptać tylko jedno, jedyne imię:
- Johanna.






wtorek, 22 grudnia 2015

Rozdział 26

Budzę się w małym, zimnym pokoju. Ściany pokryte są białą farbą, a oprócz skrzypiącego łóżka, na którym leżę znajduje się tu także niska komódka z ciemnobrązowego drewna i krzesło obite biało-szarą skórą. Nad komódką jest malutkie, zakratowane okienko, a naprzeciwko mnie są drewniane drzwi - zapewne prowadzą do łazienki.
Próbuje przypomnieć sobie co się stało. Zamykam oczy i skupiam się najmocniej jak mogę.
Pamiętam arenę, igrzyska, zakrwawionego Williama i bezwładne ciało Peety. Na myśl o jego śmierci czuję gulę w gardle, a z oczu zaczynają płynąć mi łzy. Widocznie po ogłoszeniu mojego zwycięstwa zemdlałam... Zaczynam cicho szlochać, gdyż przytłacza mnie obecna sytuacja.
- Wygrałam Igrzyska - szepczę do siebie przez łzy - Przeżyłam...
- Ale zostałaś sama - dopowiada jakiś obcy głos. Dopiero teraz zauważam, że masywne, obite metalem drzwi są lekko uchylone, a przez szparę obserwuje mnie obca osoba.
Podnoszę się szybko i siadam na łóżku. Patrzę w stronę intruza i ukradkiem ocieram łzy z moich zimnych policzków.
- Kim jesteś ? - pytam, chociaż nie jestem pewna, czy interesuje mnie ta odpowiedź. W końcu po śmierci najbliższej mi osoby wszystko straciło sens.
- Nie znasz mnie, ale ja za to doskonale znam ciebie - odpowiada mi nieznajomy, a raczej nieznajoma, gdyż wywnioskowałam po owym głosie, że należy on do młodej kobiety - Nigdy się nie spotkałyśmy, ale znam cię z telewizji.
- Pokaż się - rozkazuje nieznajomej, a w moim głosie wyłapuje irytacje i natychmiast karcę się za nią w myślach, gdyż dawniej obiecałam sobie, że nie będę okazywała żadnych emocji.
Drzwi z głośnym skrzypnięciem otwierają się szerzej, a do pokoju wchodzi niska dziewczyna. Ma długie, blond włosy i zielone oczy. Nie uśmiecha się tylko świdruje mnie swoimi wielkimi, błyszczącymi oczami. Ubrana jest w w długą, złotą spódnice i białą, koronkową koszule.
Czuje ukłucie w sercu, gdyż przypomina mi ona Prim. Wydaje mi się, że jest ona nawet w jej wieku.
- Jestem Amelia -przedstawia się dziewczyna.
Nic nie odpowiadam, z resztą ona i tak na pewno zna moje imię.
- Nie ignoruj mnie - mówi cicho nieznajoma - I nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
- Nie sądzę, aby dziecko mogło zrobić mi krzywdę - wypalam zanim zdążę ugryźć się w język
Amelia uśmiecha się smutno i podchodzi bliżej mnie.
- Mogę ?  - pyta wskazując na łóżko. Zapewne chce usiąść.
- Tak - odpowiadam krótko, podwijam nogi i oplatam je rękoma.
- Dziękuje odpowiada dziewczyna i ostrożnie siada koło mnie - Chce ci pomóc - oświadcza Amelia - Naprawdę tobie współczuje i rozumiem co czujesz.
- Nie sądzę - odpowiadam beznamiętnym głosem
Dziewczynka bierze głęboki wdech i kontynuuje:
- W sumie to nie wiem dlaczego do ciebie przyszłam. Nie mam ci nic do przekazania, ale pomyślałam, że mogę cię wesprzeć.
- Gdzie jestem ? W Kapitolu ? - pytam, przerywając Amelii
- Tak, jesteś w Kapitolu, w prezydenckiej posiadłości.
Kiwam głową na znak zrozumienia i zadaje kolejne pytanie:
- Jak długo już tutaj jestem ? To znaczy ile czasu minęło od Igrzysk ?
- Dwa dni - odpowiada szybko dziewczyna - Zemdlałaś po ogłoszeniu twojego zwycięstwa, ale nie dziwie się tobie. Tyle emocji się w tobie nagromadziło, tyle bólu..
Zauważam, że Amelia faktycznie, choćby w malutkiej części mnie rozumie.
- Mogę cię jeszcze o coś zapytać ? - pytam, zachowując tym razem kulturę. Ta dziewczyna jest dla mnie miłą, więc ja dla niej też będę miła na tyle ile potrafię.
- Tak - odpowiada Amelia i uśmiecha się lekko
- Kim jesteś ?
Dziewczyna wydaje się być lekko zaskoczona, ale głośno nabiera powietrza i mówi:
- Nazywam się Amelia, Amelia Snow. Jestem wnuczką Coriolanusa Snow'a.
Szczerze mówiąc to nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, zszokowała mnie ona. Ta dziewczyna jest wnuczką mojego największego wroga, człowieka, który pozbawił mnie wszelkiego sensu życia. Zrywam się z łóżka, chcę uciec od potomka tego tyrana, ale kiedy tylko staje na nogach, czuje ostry ból, który przeszywa mój kręgosłup. Robi mi się niedobrze i czuje, że zaraz zwymiotuje. Siadam więc na łóżko, ale przesuwam się, aby siedzieć jak najdalej Amelii.
- Pani Everdeen - mówi dziewczynka z bólem w głosie, a ja w tym momencie uświadamiam sobie, że niecały miesiąc temu skończyłam osiemnaście lat. Jestem pełnoletnia.
- Przepraszam - łka dziewczynka, a do jej oczu napływają łzy - Nic nie poradzę na to kim jestem. Wiem, że mój dziadek był zły, nie będę go bronić. Pani Everdeen ja nie jestem taka jak on... Proszę...
- Amelio proszę wyjdź - mówię cicho do dziewczynki - Chce zostać sama
Dziewczyna podchodzi do drzwi, a ja kładę się na łóżku. Znów przeszywa mnie ostry ból, a ja zaciskam zęby i tłumie krzyk. Coś się ze mną dzieje, coś złego.
- Wezwę lekarza - szepczę Amelia, gdyż zauważyła grymas na mojej twarzy, wywołany bólem
- Nie - mówię przez zęby - Nie chcę żadnego lekarza - Ale Amelii już nie ma. Drzwi się zamknięte, a ja znów zostałam sama.

(...)

Leżę na łóżku i wpatruje się w sufit. Z oczu lecą mi łzy, chociaż w ogóle nie chce mi się płakać. Może mój organizm uznał płacz za naturalne zachowanie ? 
Zastanawiam się co robić. Jestem w Kapitolu, gdyż po raz trzeci wyszłam z areny żywa. Jednak tym razem nie ocaliłam drogich mi osób. Peeta, Johanna, Mark, Beete, Annie - oni wszyscy zginęli. Nadal nie mogę się z tym pogodzić. 
Muszę ustalić jakikolwiek plan działania. O ucieczce nie ma mowy - Po pierwsze jest ona niemożliwa, a po drugie nawet nie mam na nią ochoty. Nie zniosłabym powrotu do domu. Nie mogłabym spojrzeć w oczy mamie, Gale'owi, Haymitch'owi, Effie, czy nawet Plutarchowi - zawiodłam ich i to nie pierwszy raz.
A więc postanowione - zostaje tutaj. Mam nadzieję, że prezydent nie będzie zwlekał z moją egzekucją i stracą mnie w przeciągu kilku dni. Co do mojego zachowania, to nie mam prawa okazywać jakichkolwiek emocji - żadnych łez, łkania ani uśmiechu. Muszę utrzymać moją twarz bez żadnego wyrazu, oni nie mogą wiedzieć, czy jestem smutna, wesoła, rozdrażniona. A jeśli będzie to możliwe będę milczeć, nie odezwę się ani jednym słowem.
Zachowam się tak jak kiedyś, kiedy miałam jedenaście lat, a mama zakazała mi iść z tatą na polowanie. Miałam wtedy bardzo wysoką gorączkę, ale upierałam się, że nic mi nie jest. Mama nie wypuściła mnie z domu, a ja przez kilka dni nie odezwałam się do niej, jak i do taty ani słowem. Byłam na niego wściekła, że nie stanął po mojej stronie. Rozmawiałam tylko z Prim. Po kilku dniach moja złość minęła, a ja zapomniałam o całej sprawie.
Och jak bardzo chciałabym wrócić do tamtych czasów. Gdybym mogła zażyczyć sobie jednej rzeczy, poprosiłabym o cofnięcie czasu. Chciałabym mieć wtedy jednak świadomość tego co się może stać i wiedziałabym wtedy jak mam postępować.
Zgłosiłabym się wtedy za Prim na Igrzyska, ale połknęłabym jagody i pozwoliłabym Peecie wygrać.
Gdybym tak zrobiła on by żył. Ale tak nie jest. Peeta umarł i to przeze mnie.
Nagle drzwi mojego pokoju otwierają się z hukiem, a do środka wchodzi strażnik w czarnym uniformie.
- Idziemy - cedzi przez zęby, a ja zauważam, że jest to jeden z żołnierzy, którzy przyszli po mnie i po Peete, aby zabrać nas do poduszkowca.
Wstaje powoli z łóżka. Wszystko mnie boli, ale staram się przybrać obojętny wyraz twarzy. Strażnik pospiesza mnie i wyprowadza na ciemny korytarz.
Jest tu strasznie zimno, więc obejmuje się rękoma, ale to oczywiście nic nie daje.
Jestem ubrana w cienki szary sweter i zwykłe, ciemne spodnie. Na nogach mam brązowe kozaki, które stały obok mojego łóżka.
Po kilkunastu metrach skręcamy w prawo i kierujemy się w stronę marmurowych schodów. Wchodzimy dwa piętra wyżej i przechodzimy przez potężne, drewniane drzwi.
Teraz znajdujemy się w wielkim pokoju. Ściany wyłożone są \złotą tapetą z motywami kwiatów, a podłogę pokrywa czerwona wykładzina.
Znam to miejsce, choć wiele się zmieniło odkąd byłam tutaj ostatni raz. To właśnie w tym pomieszczeniu przy wielkim stole, zagłosowałam za Głodowymi Igrzyskami z udziałem kapitolińskich dzieci.
Teraz wstydzę się za moje zachowanie.
Zamiast okrągłego stołu na środku stoi biurko z dwoma krzesłami po przeciwległych stronach, a przy ścianach poustawianych jest mnóstwo regałów z książkami.
Przez wielkie okna wpadają tu promienie słoneczne, które przyjemnie ogrzewają moje zmarznięte dłonie.
- Usiądź - mówi strażnik i wskazuje na jedno z krzeseł przy biurku.
Siadam posłusznie, ale nie ze względu rozkazu strażnika. Muszę usiąść, gdyż jest mi strasznie słabo, a ból w kręgosłupie wzmaga na sile.
- Zaczekaj tutaj - warczy - Nie radzę ci próbować ucieczki, bo pożałujesz, że się urodziłaś.
- Już żałuje - szepcze do siebie.
- Co powiedziałaś ? - syczy strażnik
- Nic - odpowiadam beznamiętnym tonem.
Strażnik mówi coś pod nosem i wychodzi z pokoju. Zamyka za sobą drzwi, a ja słyszę dźwięk przekręcanego zamka.
Siedzę i czekam na coś lub na kogoś. Chociaż domyślam się z kim będę miała wątpliwą przyjemność rozmawiać.
W pokoju panuje cisza. Słyszę tylko mój przyśpieszony oddech. Nerwowo skubię skrawek swetra. Zauważam, że moje paznokcie są obgryzione do mięsa, co spowodowane jest nerwami, wywołanymi przez ostatnie wydarzenia. Wzdrygam się i przenoszę wzrok na obrazy, które zdobią owe pomieszczenie. Widnieją na nich przede wszystkim krajobrazy naszego Panem. Byłam w kilku miejscach uwiecznionych na arcydziełach. Widzę tam plażę z czwórki, która kojarzy mi się z Finnickiem, czy piękny sosnowy las, który przypomina mi Johanne.
Nad kominkiem zauważam portret, na którym widnieje Amelia - wnuczka Snow'a. Wygląda tam jednak na młodszą, a tylko jej oczy wyglądają tak samo. Jest ubrana w długą, białą suknie, a w rękach trzyma bukiet ze sławnych, białych róż Snow'a.
 Nagle drzwi w drugim końcu pomieszczenia, których wcześniej nie zauważyłam otwierają się z głośnym skrzypnięciem. Do pokoju wchodzi osoba, której się spodziewałam - August Snow.
Przełykam głośno ślinę i prostuje się na krześle. Przyjmuje obojętny wyraz twarzy i próbuje sprawiać wrażenie niezainteresowanej, a nawet znudzoną sytuacją.
Snow podchodzi do biurka i siada na drugim krześle, naprzeciwko mnie. Uśmiecha się wrednie i zakłada nogę na nogę. Ubrany jest w czarny dopasowany garnitur i szarą koszulę.
- Witam panią, pani Everdeen - odzywa się prezydent swoim żmijowatym głosem - Jestem zaszczycony, że mogę poznać osobę, która wstrząsnęła całym Panem.
Nie odpowiadam prezydentowi, tylko przekrzywiam głowę, co lekko irytuje Snow'a.
- Oprócz tego, że podziwiam panią za pani odwagę to nienawidzę pani za spowodowanie śmierci mojego zacnego brata.
- Nie zabiłam go - syczę - Z resztą sam sobie zasłużył na śmierć.
Snow parsknął ze śmiechu i wycedził przez zęby:
- Radzę pani zachować choć krzty kultury, jeśli nie to...
- Zabijcie mnie od razu - mówię i widzę, że zaskoczyłam prezydenta.
- Z wielką chęcią bym to zrobił, ale wiem, że zadam pani większy ból, utrzymując panią przy życiu. Mam świadomość, że ciężko pani żyć bez pana Mellarka...
Czuje ukłucie w sercu, kiedy Snow wspomina o Peecie. Do oczu napływają mi łzy, ale maskuje je przed prezydentem.
- Po co mnie pan wezwał ? - pytam ignorując słowa Snow'a.
- Musimy porozmawiać - odpowiada - Poważnie porozmawiać.
- Więc rozmawiajmy - odpowiadam znudzona.
Nagle do pokoju wchodzi strażnik i szepcze coś prezydentowi na ucho. Snow kiwa głową na znak zrozumienia.
- Niestety musimy przełożyć naszą rozmowę na później. Wzywają mnie sprawy, które nie mogę czekać - mówi Snow - Chce jednak, aby wiedziała pani, że za trzy miesiące odbędzie się tournee zwycięzców, w którym rzecz jasna weźmie pani udział.
- Rozumiem, że te trzy miesiące spędzę w Kapitolu ? - pytam. chociaż znam odpowiedź.
- Bingo - odpowiada prezydent z uśmiechem i wstaje od biurka - Miło było panią poznać.
Ignoruje jego słowa i udaje, że go nie słyszałam, gdyż w moim mniemaniu - miło, to zdecydowanie zawyżone określenie tego spotkania.
Strażnik prowadzi mnie z powrotem do mojego pokoju. Na  miejscu czeka na mnie obiad, którego nie mam zamiaru tknąć, gdyż znów jest mi niedobrze. Wypijam tylko szklankę wody i kładę się na łóżku.
Rozmyślam nad tournee. Zastanawiam się czy pozwolą mi zobaczyć się z moją rodziną, to znaczy mamą i Gale'm, kiedy dotrzemy w doliny dwunastki.
Bardzo za nimi tęsknię. Próbuje poprawić sobie humor, przywołując wspomnienia związane z niedzielnymi popołudniami spędzonymi z Gale'm w lesie na polowaniu. Byliśmy wtedy dostatecznie szczęśliwi, a ja nie miałam pojęcia, że za kilka miesięcy mój świat przekręci się o trzysta sześćdziesiąt stopni.
 - Pani Everdeen - obcy głos przerywa moja rozmyślania- Nazywam się doktor Louis. Amelia powiadomiła mnie, że potrzebuje pani pomocy.
Tak jak sobie obiecywałam, nie odzywam się ani jednym słowem. Obserwuje tylko lekarza, który powoli wtacza się do mojego pokoju, a raczej celi, gdyż teraz zauważam, że drzwi posiadają specjalne zasuwy, uniemożliwiające otwarcie ich od wewnętrznej strony.
Jest to na oko mężczyzna około sześćdziesiątego roku życia. Ma małe, brązowe oczy i ciemne włosy przyprószone siwizną. Okulary spadły mu na nos, a biały kitel, jaki ma na sobie lekarz sprawia wrażenie starego i dawno nie pranego, gdyż na przodzie widnieją na nim ciemne, zaschnięte plamy.
- Ekhem dobrze - odchrząkuje pan Louis - Może zaczniemy od początku - proponuje, ale widząc brak mojej reakcji kontynuuje - Badałem panią po powrocie z areny i opatrywałem pani rany. Nie były one poważne, więc zarządziłem, że nie wymaga pani opieki medycznej i ze szpitala została pani przewieziona tutaj, do pani... Pokoju. Amelia jednak mnie wezwała, więc wnioskuje, że coś pani dolega, proszę powiedzieć co się dzieje ?
Nadal się nie odzywam. Boli mnie głowa i jest mi strasznie niedobrze, ale nie mam zamiaru opowiadać o tym lekarzowi.
- Pani Everdeen - mówi spokojne Louis - Nalegam, aby pani ze mną współpracowała, pragnę pani pomóc.
Kręcę głową. Chcę, aby lekarz stąd wyszedł, marzę aby zostać sama. Chociaż jest miły, to irytuje mnie jego obecność.
- Dobrze... - kontynuuje lekarz - Nie będę naciskał, ale mam dla pani informacje, która jest w moim mniemaniu bardzo ważna.
- Nie obchodzi mnie to - syczę do Louisa - Proszę stąd wyjść - Odezwałam się, ale w dobrej mierze. Mam dość tego mężczyzny, mam dość wszystkich, a jego jakże nadzwyczajna informacja obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
- A powinno. To naprawdę ważne - odpowiada Louis, podchodząc do drzwi - Czy nie zauważyła pani czegoś dziwnego w pani samopoczuciu, a może nawet zachowaniu ?
Nic nie odpowiadam.
- Pani Everdeen, tak, czy nie ?
- Tak - warczę.
Od kilku tygodni źle się czuję. Źle sypiam i ciągle mi niedobrze. Nie rozumiem jednak co to ma wspólnego z informacją, którą mężczyzna chce mi przekazać. Patrzę wyczekująco na lekarza, nerwowo skubiąc skrawek koca.
- Chciałbym poinformować o tym panią w jakiś innych okolicznościach. Przykro mi, że jestem zmuszony mówić o tym właśnie teraz, kiedy boryka się pani z bólem po stracie narzeczonego...
- Może pan w końcu powiedzieć o co chodzi ? - pytam rozdrażniona, gdyż nie na rękę mi rozmowa o śmierci Peety.
Doktor odchrząkuje i nabiera głośno powietrza, a po chwili mówi:
- Gratuluje pani Everdeeen, będzie pani miałą dziecko.




 

wtorek, 15 grudnia 2015

Rozdział 25

To co wtedy poczułam było czymś nie do opisania. Czułam jakby jakaś potężna siła rozrywała mnie od środka, co sprawiało mi przeraźliwy ból. Patrzyłam w stronę, w którą odleciał poduszkowiec z moim Peetą i krzyczałam niezrozumiane słowa. Byłam taka bezsilna... Ból i nagła pustka, które objęły moje ciało, były nie do wytrzymania. Marzyłam o śmierci...
Nagle poczułam, że uścisk Williama staje się słabszy, a po chwili klęczałam już na trawie, wbijając paznokcie w ziemię. Ktoś lub coś odciągnęło ode mnie wroga. Nie miałam pojęcia kto to może być, może Johanna, która odzyskała siły, albo Mark, którego od rana nie widziałam.
Nie mogłam się jednak odwrócić. Szok, spowodowany widokiem bezwładnego ciała Peety otulił mnie jak silne ramiona mojego ukochanego i nie pozwalał się z nich wyrwać.
Usłyszałam krzyk Williama i głośne warczenie. Teraz byłam pewna, że to zmiechy zaatakowały wrogiego mi trybuta.
Wymusiłam na sobie przewrócenie się na plecy, aby odsłonić zmiechom moją szyję. Pragnęłam, aby zatopiły one w niej swoje ostre zębiska i pozbawiły mnie tym samym oddechu.
Kiedy w końcu odwróciłam się w ich stronę, usłyszałam wystrzał, który informował o śmierci Williama.
Teraz moja kolej - pomyślałam i zamknęłam oczy.
W ciszy czekałam na atak zmiechów, ale śmierć z nim związana nie przychodziła. Otwarłam oczy i spojrzałam na rozszarpane ciało Williama. Zrobiło mi się niedobrze, na jego widok, a metaliczny zapach krwi wypełnił moje nozdrza.
Nad jego zmasakrowanym ciałem górował wielki zmiech. Przypominał wielkiego wilka, o oczach czarnych jak węgiel i ostrych zębach, wystających z jego paszczy.
Patrzył na mnie pustym wzrokiem, który przeszywał moje ciało jak ostry sztylet. Czekałam, aż rzuci się na mnie i pozwoli mi umrzeć, ale tego nie zrobił. Cofnął się najpierw o jeden krok, potem odskoczył kilka metrów dalej, a w końcu ruszył biegiem w las. Zniknął z pola mojego widzenia.
W mojej głowie nagromadziło się mnóstwo myśli. Oddychałam ciężko, a zimny pot pokrył moje ciało. Nie wiedziałam dlaczego zmiech tak po prostu mnie zostawił. Przeklinałam go w myślach, gdyż nie spełnił mojego jedynego marzenia. Chciałam śmierci, pragnęłam jej, a on mi jej nie zadał.
Zerwałam się z ziemi i pognałam w stronę łąki. Byłam zagubiona, nie miałam pojęcia co robić. Czułam się tak bezradna jak wtedy, kiedy zmiechy rozszarpywały Finnicka.
Biegłam najszybciej jak mogłam. W sumie nie wiedziałam jaki jest mój cel. Chciałam po prostu jak najdalej oddalić się od ciała Williama.
Dobiegłam do środka łąki. To w tym właśnie miejscu po raz ostatni trzymałam w swoich objęciach Peete.
Wiem, że już nigdy go nie dotknę, już nigdy z nim nie porozmawiam, nie usłyszę jego kojącego głosu, nie zobaczę jego uśmiechu...
Przegrałam.
Snow zatryumfował. Mój koniec jest bliski , a ja z wielką determinacją będę walczyła o jak najszybszą śmierć, która uwolni mnie od niewyobrażalnego bólu i tęsknoty, która rozrywała mnie od środka.
Przebiegłam łąkę i zdyszana wbiegłam do sosnowego zagajnika. Liczyłam, że spotkam tu któregoś z karierowców, ale jestem sama.
Próbuję opanować łzy i drgawki, które męczą mnie odkąd zobaczyłam ciało Peety, ale szok jakiego doznałam nadal nie opuszcza mojego umysłu.
Nagle słyszę przeraźliwy krzyk i dopiero po chwili orientuje się, że to ja krzyczę. Padam na kolana. Moje ciało i umysł odmawiają posłuszeństwa. Uderzam pięściami w ziemię i wykrzykuje obelgi pod adresem Snowa.
Nienawidzę go. Nienawidzę! Zabrał wszystko co miałam. Najpierw Prim, a teraz... Straciłam najważniejszą osobę w moim nędznym życiu. Nigdy nie kochałam nikogo tak mocno jak kochałam Peete...
Wiem, że miłość jaką darzę mamę, Gale'a, Haymitcha, czy Effie, razem wzięta nie uleczy bólu po stracie Peety.
- Pozwólcie mi odejść! - wrzeszczę, wpatrując się w zaciągnięte szarymi chmurami niebo - Błagam!
Kładę się na ziemi i pozwalam kroplą deszczu zalewać moją twarz. Mieszają się one z moimi łzami, których nie umiem pohamować.
Nie chcę już żyć, już nic nie mam. Straciłam wszystko, wszystko! Peeta był najważniejszą osobą w moim życiu, mogę porównać go do mojego tlenu, który nie opuszczał mnie nawet na krok. Jak mam żyć bez tlenu?
Nie wiem ile czasu leżałam tak na deszczu. Drgawki ustały, ale łzy nadal płynęły.
Ciemność otuliła las, a niebo okryło się płaszczem gwiazd. Deszcz i silny wiatr ustały, ale ja byłam cała przemoczona. Było mi strasznie zimno.
Choć mało dziś jadłam to nagle dostałam silnych torsji. Mój żołądek był pusty, ale nie zawracałam sobie teraz głowy polowaniem. Nie obchodziło mnie to, gdyż moje potrzeby fizyczne nie były teraz najważniejsze.
Oprócz torsji, męczył mnie także okropny, silny ból głowy. Miałam rozbite czoło i rozciętą wargę. Tym jednak także się nie przejmowałam.
Leżałam tak kilka godzin. Deszcz obmywał z łez moją twarz. Żałowałam, że nie może on także obmyć moich myśli, które nadal krążyły wokolo niedawnych wydarzeń.
Nagle usłyszałam głośny hymn Panem, który spowodował, że ból głowy przybrał na sile. Otworzyłam oczy i spojrzałam w niebo. Na ekranie zaczęły wyświetlać się twarze poległych:
Will, Beete, Derryl, Tyson, Marchall, Mark, Johanna, Peeta...
Nadal w to nie wierzyłam. Zerwałam się z ziemi i zaczęłam strzelać na oślep.
- Nie! - krzyczałam - Jakim prawem odebraliście mi to, co najważniejsze?!
Byłam w furii. Ból i tęsknota chwilowo mnie opuściły, a ich miejsce zajął ogromny gniew.
Strzały trafiały w drzewa, ziemie, niektóre kierowałam ku górze, trafiając w pole siłowe areny. Kiedy mi się one skończyły, przecięłam cięciwę, zamachnęłam się i rzuciłam łukiem, jak najmocniej mogłam. To samo zrobiłam z kołczanem.
Chciałam być bezbronna i zostać łatwym celem dla Evy. Wywnioskowałam, że to właśnie ona i ja pozostałyśmy w finałowej dwójce.
Mogłam wygrać, ale po co ? Aby się męczyć i żyć ze świadomością, że nie udało mi się ocalić Peety ? Nie. To zdecydowanie za duża cena za życie.
Chcę więc umrzeć, gdyż tylko śmierć przyniesie mi ukojenie.
Znów wybucham płaczem i celowo uderzam głową w wielkie drzewo. Chce stracić przytomność, gdyż będzie to dla mnie przedsmak śmierci, mojego zbawienia.
Udaje mi się to. Po kilku porządnych uderzeniach, robi mi się ciemno przed oczami i zaczyna wirować mi w głowie. Ostatnią myślą, a raczej obrazem, jaki sobie przytaczam, zanim całkowicie stracę przytomność jest widok umierającego Peety.


(...)

Roześmiana twarz Prim, kojący uśmiech Peety, czarujące oczy Finnicka, mądre oczy Beete'go, bezbronny wyraz twarzy Annie, urok Rue, zadziorny uśmiech Johanny...
Widzę ich wszystkich. Stoją naokoło mnie i uśmiechają się wesoło. 
Wiem, że śnię, wiem, że to nie jest rzeczywistość. Rozkoszuje się jednak tą chwilą, gdyż wszyscy moi bliscy, moi przyjaciele są przy mnie. Chociaż w wyobraźni to jednak żywi. 
Najpierw poschodzi do mnie Prim. Ściska mnie i szepcze:
- Dasz radę siostrzyczko, wierze w ciebie.
Po tych słowach obdarowuje mnie miłym uśmiechem i rozpływa się w powietrzu, zniknęła.
Jej miejsce zajmuje jednak Rue. Również mnie obejmuje, a potem jakby nigdy nic odchodzi, a zostaje po niej malutki obłoczek.
Nadal jednak nie jestem sama. Po kolei podchodzi do mnie Finnick, Beete, Johanna i Annie. Przytulają mnie i szepczą te same słowa, które usłyszałam od Prim. Oni także rozmywają się w powietrzu, a ja zostaje sam na sam z Peetą.
Ruszam biegiem w jego stronę. Chcę go objąć, przytulić. Chcę zatopić się w jego silnych ramionach i wreszcie poczuć się bezpieczna.
Zatrzymuje mnie jednak niewidzialna siła. Nie mogę ruszyć nogami, tak jakby wrosły one w ziemię. Podnoszę więc głowę i spoglądam na mojego ukochanego. Z jego twarzy zniknęła radość i spokój. Owszem uśmiecha się, ale jest to smutny uśmiech. Po jego policzkach spływa samotna łza, a ja czuje, że też zaraz się rozpłaczę. 
- Peeta - szepczę do niego - Nie zostawiaj mnie...
Po jego policzku spływa kolejna łza, a jego twarz przybiera jeszcze smutniejszy wyraz. Jest on jednak pełen szczerej miłości i troski.
- Nigdy cię nie zostawię - odpowiada Peeta, smutnym, lecz kojącym dla mnie głosem - Zawszę będę w twoim sercu, pamiętaj o tym. Zawsze...
Po wypowiedzeniu ostatniego słowa Peeta znika. Rozpłynął się w powietrzu tak samo jak Prim, Rue, Johanna, Beete, czy Finnick.
Znów jestem sama i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że ten stan będzie trwał wiecznie...

(...)


Otwieram oczy. Znów jestem na arenie, wróciłam do rzeczywistości, która jest tak naprawdę koszmarem. Wstaję z mokrej ziemi, która po obfitych opadach deszczu zmieniła się w błoto.
Jestem cała brudna i mokra. Nadal boli mnie głowa, a nudności nadal mi towarzyszą. Jestem też głodna i spragniona. Na początku ignorowałam te potrzeby, ale teraz nie dają mi one spokoju. Decyduje się więc na krótkie polowanie. Przypominam sobie jednak, że strzały posłałam w las, a łuk zepsułam, przecinając cięciwę. 
W amoku, który spowodowany jest tęsknotą i bólem, przeklinam samą siebie. Jestem wściekła, smutna, zmęczona, głodna, spragniona.. 
Ruszam jednak w las z nadzieją, że znajdę jakieś jadalne rośliny.
Kiedy w moim umyśle pojawiło się słowo "roślina", przypominam sobie o jagodach łykołaku, które niedawno zebrałam. 
One skończą moją udrękę.
Sięgam szybko do kieszeni mojej kurtki i... Orientuje się, że jej na sobie nie mam. Musiałam ją zgubić, kiedy w szoku przemierzałam las. 
Jestem więc zmuszona, poszukać kolejnego krzaczka z tymi jagodami. To jest mój cel.

(...)

Chodzę po lesie już kilka godzin, ale nadal nie umiem znaleźć łykołaka, ani żadnej jadalnej rośliny. Jestem strasznie osłabiona i kręci mi się w głowie. Kilka razy zatrzymuje się i wymiotuje na sucho. Krew z rany na czole przestała lecieć, ale zaczyna sączyć się z niej ropa, a ból głowy przybrał na sile i jest teraz nie do zniesienia.
Wchodzę na znajomą łąkę. To tutaj po raz ostatni widziałam Peete, to stąd zabrał go poduszkowiec. Decyduje, że skieruje się w stronę naszego starego obozu. Muszę więc przejść przez tę łąkę.
Kiedy jestem już w połowie zauważam, że z lasu naprzeciwko mnie wyłania się postać.
Eva.
W ręce trzyma wielki i ostry miecz, a na plecach ma plecak. W drugiej dłoni także coś trzyma, ale z takiej odległości nie jestem w stanie stwierdzić co to jest. 
Kiedy mnie zauważa natychmiast się zatrzymuje. 
Ona go zabiła - myślę - To przez nią Peeta nie żyje.
Ta myśl wznieca we mnie gniew. Ruszam w stronę Evy, choć nie posiadam żadnej broni. .
Kiedy stajemy w odległości kilku metrów od siebie syczę do niej:
- Zabij mnie.
Spogląda na mnie zdziwiona, ale po chwili odpowiada:
- Jesteś bezbronna, to nie będzie dla mnie zabawa, tylko oddanie ci przysługi.
- Zabij mnie - powtarzam, podnosząc ton
Eva podchodzi bliżej mnie, tak że dzieli nas tylko metr. W tym momencie zauważam, że w dłoni dzierży strzykawkę z jakimś zielonym, mętnym płynem.
- Co to je... - Nie kończę pytania, gdyż Eva rzuca się na mnie, przygniatając mnie swoim ciałem. Nie wymierza mi jednak żadnych ciosów tylko udaje bijatykę. 
Ja wiem, że tak naprawdę nic się nie dzieje, my tylko tarzamy się po ziemi. Widzowie i organizatorzy są jednak przekonani, że to ostatnia, zacięta walka na śmierć i życie.
Eva zachowuje się jakby odgrywała jakąś scenkę, tylko czemu ? 
- Muszę wstrzyknąć ci ten płyn - szepcze, tak cicho, że widzowie nie są w stanie tego usłyszeć - Nie ruszaj się, jasne ? 
Podnosi rękę i już chcę wbić igłę w moje ramie, ale ja natychmiastowo reaguje. Robię unik i po chwili to ja góruje nad Evą, przygniatając ją do ziemi.
Nigdy nie lubiłam zastrzyków i zawsze wystrzegałam się igieł. Może to właśnie to zadecydowało o takiej, a nie innej reakcji mojego ciała.
- Co ty robisz, ja... - Eva nie kończy zdania, gdyż wyrywam strzykawkę i wbijam igłę w jej ramię.
Szybko zeskakuje z trybutki i staje w odległości kilu metrów. 
Zastanawiam się dlaczego dążę do jej śmierci. Przecież to ja mam zginąć, a nie ona, teraz żałuje mojej decyzji. Dlaczego ja najpierw działam, a później myślę ?
Eva wygina się i mamrocze niezrozumiała słowa. Zaczyna ciężko oddychać, a jej oczy zachodzą łzami. Robi się całą czerwona, a jej klatka piersiowa zaczyna szybko unosić się i opadać.
Zdaję sobie sprawę, że jej ciało zachowuje się tak samo jak ciało Johanny, czy Peety. Oni także ciężko oddychali i mamrotali niezrozumiale.
Czy to właśnie mętny płyn, który wstrzyknęłam Evie jest przyczyną śmierci moich bliskich ? 
Przerażona po raz kolejny spoglądam na trybutkę. Już się nie rusza i wtem moich uszu dobiega wystrzał. Moja przeciwniczka nie żyje... To oznacza, że zostałam ostatnim trybutem na arenie...
Przechodzi mnie zimny dreszcz, a oczy zachodzą łzami...
- Nie, nie, nie.. - szepczę, ale wiem, że moje słowa nic tutaj nie zdziałają.
Słyszę głośny hymn i głos dobiegający jakby z nieba:
-"Panie i panowie, oto zwyciężczyni 76 Igrzysk Głodowych - Katniss Everdeen!"


wtorek, 8 grudnia 2015

Rozdział 24

Czuwałam aż do świtu. Kiedy nadeszła pora zmiany warty nie obudziłam Johanny, ani Marka. Byli oni pogrążeni w głębokim śnie, a do tego mi nie chciało się spać. Wtulona w Peete, którego miarowy oddech wskazywał na to, że śpi, rozmyślałam o niedawnych wydarzeniach.
Senność nie przychodziła, gdyż moje myśli krążyły wokół Annie i Rose. Było mi strasznie przykro, że już ich z nami niema.
W ciszy żegnałam się z nimi, przypominając sobie wspomnienia z nimi związane.
Roseline znałam krótko, więc wspomnień także mało z nią posiadałam. A jeśli już jakieś się znalazły to nie były one wesołe, wręcz przeciwnie.
Pierwszy raz ujrzałam ją w jedenastce, podczas tournee. Stała na podeście, przygotowanym specjalnie dla rodzin poległych trybutów i podpierała starszą kobietę. Nie miałam pojęcia, czy to jej matka, babcia, a może ciotka. Wiedziałam tylko, że były one spokrewnione, a teraz staruszka została sama.
Wierzę jednak, że znajdzie się choć jedna, współczująca osoba i pomoże samotnej kobiecie.
A Annie... Och Annie... Była moją przyjaciółką. Na początku traktowałam ją jak dziewczynę z problemami, troszeczkę zagubioną. Jednak kiedy bardziej ją poznałam, zrozumiałam, że jest ona.. Była wspaniałą osobą.
Nie licząc momentów kiedy zobaczyłam ją na ekranie mojego telewizora, podczas dożynek i Głodowych Igrzysk to tak naprawdę po raz pierwszy ujrzałam ją po odbiciu jej, Johanny i Peety z Kapitolu.
Przypominam sobie jej ostatnie słowa.. Mówiła jakby do Finnicka. Powiedziała, że za nim tęskniła...
Ale co z jej synkiem ? Mam nadzieję, że ktoś się nim zajmie. Tylko kto ?
- Czemu mnie nie obudziłaś ? - słyszę zirytowany głos Johanny - Już świta, miałam przejąć wartę ponad dwie godziny temu!
Spoglądam w jej stronę. Siedzi kilka metrów ode mnie pod wielką sosną i kurczowo obejmuje się rękoma.
- Zimno ci ? - pytam ignorując jej pytanie - Możemy rozpalić ognisko. Słońce już wschodzi, więc karierowcy nie zauważą ognia.
- Jak chcesz - rzuca Johanna i wstaje - Idę do strumienia, a przy okazji nazbieram suchych gałęzi na ognisko. A co z Roseline ? Wiesz może czy zabrali już ciało ?
- Zabrali. Kilka minut po tym jak zasnęliście nadleciał poduszkowiec.
- Aha - mruknęła Johanna i ruszyła w dół zbocza, wychodząc z naszego zagajnika.
Kiedy wzeszło słońce postanowiłam, że udam się na króciutkie polowanie. Wstałam z ziemi i otrzepałam się z suchego mchu. Peeta, Beete i Mark jeszcze spali. Nie chciałam ich budzić, ale któryś z nich musiał przejąć wartę, skoro inni jeszcze spali.
Uklękłam przy Peecie i delikatnie odgarnęłam mu włosy z czoła. Obudziłam go tym gestem. Powoli otwarł oczy i spojrzał na mnie.
- Coś się stało ? - spytał cicho nadal zaspany.
- Nic takiego - odpowiedziałam - Idę na polowanie i musiałam cię obudzić, abyś na kilka minut przejął wartę. Johanna zaraz wróci znad strumienia.
Peeta rozejrzał się po naszym obozie, zatrzymując na chwilkę wzrok na Beete'm i Marku. Westchnął ciężko i powiedział:
- Nie puszczę cię samej, nawet o tym nie myśl.
- Peeta nic mi nie będzie - zaprotestowałam - Nie pójdę daleko.
- Nie ma mowy, idę z tobą - bruknął Peeta, podniósł się z ziemi i popatrzył mi w oczy.
- Peeta -westchnęłam - Poradzę sobie, wiesz o tym.
Mój ukochany spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem, ale po chwili skinął głową.
- Dobrze, idź - powiedział- Ale jeśli nie wrócisz za godzinę...
- Wrócę za pół godziny, obiecuje - zapewniłam go
Peeta uśmiechnął się i ujął moją twarz w swoje dłonie. Spojrzał mi w oczy i czule pocałował.
Wstałam z przyklęku, zarzuciłam na siebie mój kołczan i wzięłam do ręki łuk. Uśmiechnęłam się do Peety na pożegnanie i ruszyłam w dół zbocza.
W lesie było cicho i spokojnie. Słyszałam śpiew ptaków i szum strumienia. Szłam z strzałą na napiętej cięciwie. Niepokoiłam się, że mogą mnie znów zaatakować zmiechy. Nie wyczuwałam jednak niczyjej obecności i nie słyszałam jakichkolwiek odgłosów, wskazujących na obecność wrogów.
Czułam się jak na polowaniu w dwunastce. Wyobrażałam sobie, że jest niedzielny poranek, a ja z moim przyjacielem Gale'm skradamy się po lesie i polujemy na zwierzęta. Tęskniłam za tamtymi czasami. Był to okres mojej beztroski i w pewnym sensie szczęścia. Tak, można powiedzieć, że byłam dostatecznie szczęśliwa.
Kolejny raz zastanawiam się po co była mi ta cała Rebelia. Owszem, na kilka miesięcy zapanował spokój, a Panem odrodziło się po wojnie, jednak nikt z nas nie wiedział o istnieniu Podkapitolu.
August Snow zbierał siły i powoli szykował się do przejecia władzy. Gdyby się tak zastanowić to może śmiech poprzedniego prezydenta podczas egzekucji, nie był wywołany śmiercią Coin. Może Snow śmiał się ze mnie, gdyż miał świadomość, że moja mała wojenka się kończy ?
Męczyły mnie jednak te myśli, więc starałam się skupić na polowaniu.
Po dziesięciu minutach skradania się po lesie upolowałam wiewiórkę, a po następnej minucie kolejną. Udało mi się postrzelić je w ich oczy.
-Szybko poszło - bąknęłam sama do siebie.
Wyjęłam z upolowanych wiewiórek zakrwawione strzały i otarłam je o mech. Powietrze wypełniła metaliczna woń, a na moich dłoniach pojawiły się mokre, czerwone plamy. Dawniej na widok krwi robiło mi się słabo, ale teraz się do niej przyzwyczaiłam.
Wrzuciłam czyste strzały do kołczanu i podniosłam zdobycze.
Stwierdziłam, że na razie tyle powinno nam wystarczyć, a że Peeta na pewno się o mnie martwił, postanowiłam, że pora wracać do obozu.
Na miejscu zastałam Johanne, Marka i Peete grzejących się przy ognisku. Faktycznie zrobiło się dość zimno.
-Już jestem - powiedziałam, przerywając im rozmowę - Mam śniadanie - Podniosłam wiewiórki w górę z tryumfalnym uśmiechem.
- No, no. Niezła zdobycz - zagwizdał Mark - Jednak umiesz trafić w oko.
- Mówiłam ci - bąknęła do niego Johanna i dorzuciła kilka suchych gałęzi do ognia.
Usiadłam obok Peety i zabrałam się za obdzieranie wiewiórek ze skóry. Było to dość obrzydliwe zajęcie, więc zrobiło mi się trochę niedobrze.
- A gdzie Beete ? - zapytałam.
- Poszedł na stronę - uśmiechnęła się Johanna i zabrała ode mnie jedną wiewiórkę, aby podzielić ją na kilka mniejszych części.
Nabiliśmy kawałki mięsa na zaostrzone nożem patyki i zaczęliśmy opiekać je nad ogniem. Zjedliśmy je razem z chlebem i popiliśmy świeżą wodą. Rozmawialiśmy przy tym o wszystkim i o niczym. Zwykła przyjacielska pogawędka. Zaczęłam się jednak denerwować, gdyż odkąd wróciłam z polowania minęło już około pół godziny, a Beete' go nadal nie było.
- Gdzie on jest ? - zapytałam samą siebie. Wstałam z ziemi i zaczęłam rozglądać się po lesie.
- Katniss ? Coś się stało ? - spytał Peeta i szybko stanął obok mnie.
- Beete - odpowiedziałam - Nadal go nie ma. Coś mogło się stać.
- O Boże - jęknęła Johanna i zerwała się z ziemi - Zapomniałam o nim.
Mark także wstał i zarzucił na siebie swój plecak.
- Musimy go poszukać - zarządził - Katniss ma rację. Możliwe, że coś mu się stało i potrzebuje naszej pomocy.
Wygasiliśmy ognisko, bo ostatniego czego potrzebowaliśmy był pożar na arenie. Zebraliśmy szybko nasze rzeczy i ruszyliśmy w stronę, w którą udał się Beete.
Nie mogliśmy krzyczeć, gdyż stalibyśmy się łatwą zdobyczą dla dzikich zwierząt i innych trybutów. Nawoływaliśmy więc zaginionego sojusznika stłumionym głosem. Nikt w większym obrębie nie był w stanie nas usłyszeć.
- Gdzie on mógł pójść ? - spytała Johanna z irytacją - Mówił, że za chwilkę wróci. Ewidentnie w jego mniemaniu chwilka trwa odrobinę dłużej.
- Nawet godzinę - dopowiedział Mark, rozglądając się na boki.
- Nie mamy pewności, czy sam gdzieś poszedł... - powiedział Peeta - Nie wiemy czy...
- Nie słyszeliśmy wystrzału - odgoniłam wątpliwości mojego narzeczonego - Beete żyje, ale jestem pewna, że nasza pomoc jest mu niezbędna.
Ruszyliśmy, więc dalej nawołując sojusznika. Jednak nikt nam nie odpowiadał. Teraz już naprawdę zaczęłam się martwić. Bałam się, że jeśli uda nam się go znaleźć to będzie już za późno.
Nie możemy stracić kolejnego sojusznika, nie możemy - powtarzałam sobie w myślach - Mijała już druga godzina, a jak Beete'go nie było, tak nie ma.
- Może poszedł jednak w inną stronę ?  -pomyślała na głos Johanna.
- Może - powiedział Peeta - Wydaje mi się, że powinniśmy wrócić i poszukać z drugiej strony wzgórza. Istnieje także możliwość, że Beete'mu nic się nie stało i wrócił do naszego obozu.
- Obyś miał rację - bąknął Mark - Wracamy.
Odwróciliśmy się na pięcie i ruszyliśmy w stronę obozu. Nie przeszliśmy jednak nawet kilku kroków, gdy usłyszeliśmy krzyk.
- To Beete! - wrzasnęłam i ruszyłam biegiem w stronę, z której dochodził krzyk.
Mark, Peeta i Johanna pobiegli za mną i po chwili zrównali się ze mną w biegu. Znów usłyszeliśmy krzyk. Przyspieszyłam.
Po chwili wpadliśmy na wielką polanę. Nikogo tu jednak nie było.
Nagle naszych uszu dobiegł wystrzał.
- Słyszeliście ? - spytała Johanna - Wystrzał! Ktoś zginął!
Zaczęłam modlić się, aby nie był to Beete. Zauważyliśmy poduszkowiec nadlatujący nad sosnowy las. Wypuściły się z niego metalowe szczypce i zniknęły pomiędzy drzewami. Po kilkunastu sekundach zobaczyliśmy ciało, które było wciągane na pokład poduszkowca. Staliśmy na tyle blisko, że byłam w stanie rozpoznać, kto opuszcza arenę.
- Beete - szepnęła Johanna, a ja poczułam, że uginają się pode mną kolana - To...
- To Beete - potwierdził smutno Mark.
To niemożliwe. To nie jest prawda. Nie wierzę, że straciliśmy kolejnego sojusznika... Przyjaciela.
Chciałam pobiec w jego stronę, ale Peeta złapał mnie za rękaw kurtki i rzucił na ziemie. Padł obok mnie i zasłonił mi ręką usta. Johanna i Mark, także rzucili się na mokrą trawę.
Leżeliśmy w wysokiej trawie, nic nie mówiąc. Nagle z sosnowego lasu, naprzeciwko nas wybiegło pięć osób.
- Karierowcy - szepnęła Johanna - Mogłam się tego spodziewać...
- Cii - uciszył ją Mark - Mogą nas..
- Nie usłyszą nas z takiej odległości - warknęła na niego Johanna
- Johanna przestań - uciszył ją Peeta.
Przyjrzałam się im uważnie. Byli to Will, Eva, Derryl, Tyson oraz Marchall. Najniebezpieczniejsi trybuci. Nie wyglądali oni na zmęczonych, rannych, czy wychudzonych. Pomijając fakt, że zajęli róg obitości i mogli do woli korzystać z jego zawartości to mogłam się również założyć, że za sprawą samego prezydenta są utrzymywani przy życiu.
Maszerowali,śmiejąc się wesoło przez łąkę, kierując się w naszą stronę.
- Cholera - zaklnął pod nosem Mark - Znajdą nas.
- Nie ruszamy się stąd - szepnął Peeta, uważnie obserwując wrogów - Nie zdążymy uciec, a może szczęście nam dopisze i zmienią oni kierunek.
I miał rację. W połowie polany karierowcy skręcili w lewo, w stronę oddalonych na dość dużą odległość od nas zarośli. Kiedy znikneli w lesie, zerwaliśmy się z ziemi i pobiegliśmy szybko w przeciwną stronę.
- Biegniemy do obozu ? - spytałam dysząc
- Nie! - odkrzyknął mi Peeta - Musimy wynieść się stąd jak najdalej. Oni mają przewagę liczebną, łatwo by nas pozabijali.
Biegliśmy przed siebie, potykając się o korzenie drzew. Peeta przewrócił się, gdyż przez swoją protezę, nadal miał problemy z bieganiem. Szybko pomogłam mu wstać i ruszyliśmy dalej.
Kiedy żadne z nas nie umiało już złapać tchu, postanowiliśmy, że zrobimy mały postój. Schowaliśmy się w gęstych zaroślach i usiedliśmy na miękkim mchu.
Przedzierając się przez krzaki, rozcięłam sobie dość głęboko policzek, który piekł mnie teraz niemiłosiernie. Peeta przeraził się kiedy zobaczył moją ranę i natychmiast zrobił mi prowizoryczny opatrunek, składający się ze skrawka materiału.
Obmył mi także policzek wodą, delikatnie dotykając opuszkami palców mojej rany.
- Będzie mi go brakowało - powiedział Mark, ciężko dysząc - Beete był wspaniałym człowiekiem.
- To nie czas na takie wyznania - warknęła Johanna.
- Johanna spokojnie - powiedział zdziwiony Mark - Czemu jesteś taka nerwowa?
Pytanie moim zdaniem było trafne. Od jakiegoś czasu Johanna nie była za miła, nawet dla mnie. Wróciły jej dawne odzywki i wredne dogadywanie.
Johanna rzuciła Markowi wściekłe spojrzenie i starając się nie podnieść głosu wysyczała:
-Dlaczego jestem nerwowa ? Naprawdę nadal nic nie rozumiesz ?! Jestem nerwowa, gdyż co chwila tracimy kogoś nam bliskiego. Jeszce przed chwila żyliśmy w spokoju i staraliśmy się zapomnieć o koszmarze, który niedawno się wydarzył, a teraz ?! Teraz znów siedzimy na arenie. Jestem tutaj po raz trzeci! Trzeci, rozumiesz?! I po raz kolejny tracę bliskie mi osoby! Wy naprawdę nic nie rozumiecie? Nie widzicie tego?
Spojrzała po naszych twarzach, ale chociaż wiedziałam o co chodzi nie odzywałam się,
- Jeśli szczęście nam dopisze - kontynuowała Johanna - To spośród nas zginą trzy osoby. Pff, jeśli można by to było nazwać szczęściem. Chociaż wolałabym znaleźć się w gronie zmarłych, a wiecie dlaczego? A dlatego, że osoba, która wygra do końca życia będzie zmagała się z myślą, że osoby, które kochała już nie żyją. Zostanie ona sama, samiutka, ze świadomością, że nie mogła nic zrobić, aby ocalić bliskich...
Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy wpatrywaliśmy się w obojętną twarz Johanny. Po jej zaczerwieniałych od złości policzkach, spływały łzy.
Ja także poczułam, że wilgotnieją mi oczy, więc szybko przetarłam je rękawem mojej brudnej kurtki. Nagle Johanna wzięła głęboki wdech i tym razem spokojnym tonem powiedziała, zwracając się do mnie:
- Katniss, nawet nie wiesz ile bym dała, abyś razem z Peetą wróciła bezpiecznie do domu. Przeżyliście już wystarczająco dużo złego i nie zasługujecie na taki los. Jestem w stanie oddać za was życie, rozumiesz ?
- Johanna nie... - chciałam zaprotestować, ale przerwał mi Mark:
- Jestem tego samego zdania co Johanna. Nas nic już nie trzyma na tym świecie, ale wy macie siebie..
- Przeżyje tylko jedna osoba - wtrącił smutno Peeta
- Ostatnio się udało - powiedziała Johanna - Może teraz też tak będzie.
- Już nie jest tak jak kiedyś - szepnęłam- Nie mamy szans na szczęśliwe życie...
Kiedy to powiedziałam Peeta natychmiast przysunął się bliżej mnie i objął mnie czule. Wtuliłam się w niego i zamknęłam oczy. Pragnęłam znaleźć się w naszym domu, w dwunastym dystrykcie. Chciałam w końcu żyć spokojnie, ale to były tylko marzenia.
(...)

Mark odkrył, że kilkanaście metrów od miejsca, w którym się ukrywaliśmy także płynie strumień, a raczej strumyk, gdyż jego szerokość wynosiła niecałe pól metra. Postanowiliśmy więc, że tutaj zostaniemy.
Dość gęste zarośla uniemożliwiały znalezienie nas przez karierowców, ale my także mieliśmy ograniczoną widoczność.
Zapasy nam się kończyły. Na chlebie pojawiły się zielone plamy, co oznaczało, że nie nadaje się on już do spożycia. Musiałam więc zapolować. O dziwo, w tym malutkim strumyczku udało mi się złowić rybę, która ewidentnie wpłynęła do niego przypadkiem. Upolowałam także jedną wiewiórkę i zająca.
Peeta instruowany moimi wskazówkami nazbierał jadalnych roślin. W malutkim zagajniku trafił nawet na grzyby, ale stwierdziliśmy, że bezpieczniej będzie je wyrzucić, gdyż nie byliśmy pewni czy są one jadalne.

(...)

Już dwa dni spędziliśmy w naszej nowej kryjówce, a nadal nic się nie działo. Dziwiłam się, że organizatorzy nie spuszczają na nas żadnych plag. Karierowcy także dali nam spokój. Widocznie znajdowaliśmy się w całkowicie innej części areny niż oni.
Rankiem wybrałam się na polowanie, gdyż kończyły nam się zapasy. Krążyłam po lesie około dwóch godzin jednak nic nie udało mi się upolować. Stwierdziłam, że nie ma sensu dalej szukać zwierzyny, więc postanowiłam, że wrócę do obozu. 
Po drodze natrafiłam na krzaczek dobrze znanych mi jagód. 
Łykołak.
Przerzedł mnie dreszcz, kiedy na niego spojrzałam. Jednak pokusiło mnie i zerwałam kilka jagód. Wrzuciłam je do kieszeni i ruszyłam dalej. Pomyślałam, że widownia będzie miała niezły ubaw, kiedy to zobaczą. Na pewno zastanawiają się po co mi jagody. W sumie to wcale ich nie potrzebuje, chociaż gdybym przypadkiem została sama na arenie, co jest moim zdaniem jednak nieprawdopodobne, jagody łykołaka będą moim wybawieniem.
Niebo nad areną zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Do tego zerwał się porywisty wiatr. Przyspieszyłam, więc tempa, gdyż takie warunki nie sprzyjały samotnym przechadzkom trybutów po lesie. 
Kiedy dotarłam do naszego obozu nikogo tam nie zastałam. Poczułam niepokój i nerwowo rozejrzałam się wokół siebie. Wypatrywałam Marka, Johanny, a przede wszystkim Peety, ale nikogo tu nie było.
Zdecydowałam się więc na dość niebezpieczne posunięcie.
- Peeta! - krzyknęłam - Johanna! - Ale nikt mi nie odpowiadał. 
Nagle usłyszałam szelest, dobiegający z pobliskich zarośli. Serce zabiło mi mocniej, a ja nie zważając na wszelakie niebezpieczeństwa, biegiem ruszyłam w ich stronę.
- Johanna - szepnęłam i uklękłam obok swojej przyjaciółki. Leżała ona na mokrej trawie ze swoją siekierą w ręce. Miała półprzymknięte oczy i ciężko oddychała.
- Johanna, co się stało ?  - wydusiłam przez łzy.
- Karierowcy - szepnęła prawie bezgłośnie Johanna - Peeta i Mark uciekli w stronę łąki. Zostaw mnie, musisz im pomóc.
 Po tych słowach Johanna całkowicie zamknęła oczy. Usłyszałam wystrzał i z przerażeniem spojrzałam na twarz mojej przyjaciółki. 
Zauważyłam jednak, że nadal ona oddycha, więc to nie jej śmierć obwieścił owy huk. Zerwałam się więc z ziemi i popędziłam w stronę łąki. Ciężko było mi zostawić tak moją przyjaciółkę, ale moje serce dyktowało mi inne zachowanie, a w moich myślach bezustannie krążyło jedno imię : Peeta.
Biegłam przez las, nie zwracając uwagi na wielkie krzaki, które kaleczyły mi dłonie i twarz, swoimi ostrymi gałęziami. Potknęłam się o gruby konar, przez co przewróciłam się i wylądowałam twarzą w błocie. W innej sytuacji, byłoby to niezmiernie komiczne, ale moje położenie nie pozwalało na śmiech.
Otarłam więc szybko twarz i znów ruszyłam biegiem. Cieszyłam się, że dość dobrze orientuje się w terenie, gdyż w niecałe dziesięć minut udało mi się dotrzeć do łąki. 
Przez smugi deszczu, który przybrał na sile nic na początku nie widziałam. Kiedy jednak przyjrzałam się uważniej, na środku łąki zauważyłam ciało. Serce zabiło mi mocniej, a łzy napłynęły do oczu... To był Peeta. Pobiegłam w jego stronę i uklękłam przy jego bezwładnym ciele. Objęłam go ramionami i położyłam jego głowę na moich kolanach. Odgarnęłam mu delikatnie włosy z czoła i zaczęłam szeptać: Peeta, Peeta...
Mruknął coś niezrozumiale.
To, że nie rozumiałam jego słów nie było jednak najgorsze. Nie rozumiałam również co się stało z nim i Johanną. On, tak samo jak ona, leżał bezwładnie na ziemi, ciężko oddychając, tak jakby był ranny. Nie zauważyłam jednak żadnych ran, choćby nawet małego rozcięcia na skórze. Nie widziałam żadnej krwi. Więc co się stało ?
Pocałowałam go delikatnie w usta, łudząc się, że ocucę go tym zachowaniem. Jednak to nic nie dało. Chciałam pogłaskać go po policzku, jednak przerwał mi przeraźliwy ból głowy. 
Upadłam na ziemie i dopiero teraz zorientowałam się, że ktoś uderzył mnie w głowę. Podniosłam się powoli i spojrzałam na mojego oprawcę. William.
Górował nade mną, złośliwie się uśmiechając.
- To koniec dwunastka - syknął - Pożegnaj się z narzeczonym, spotkacie się w innym świecie.
Po tych słowach uniósł mnie, jakbym była szmacianą lalką i rzucił mną, jak piłką na odległość kilku metrów. Ból głowy i rozmazany obraz nie pozwalał mi na logiczne myślenie. Czułam się jakby moje ciało zostało nagle spowolnione. Wolniej myślałam, jak i wolniej się poruszałam.
Po raz kolejny usłyszałam wystrzał. Spojrzałam z przerażeniem na Peete. Jaką ulgę poczułam, kiedy zobaczyłam, że chociaż ciężko, to nadal oddycha. 
Podniosłam się powoli z ziemi, ale zanim zdążyłam dobyć strzały, William rzucił się na mnie i po raz kolejny odepchnął mnie na odległość kilku metrów. 
Zrozumiałam, że chce on odciągnąć mnie od Peety, tylko dlaczego ? 
- Nie możemy tu być kiedy nadleci poduszkowiec - warknął, jakby wyczytał z moich oczu pytanie - Z resztą wolisz chyba umrzeć wśród drzew, co ? Podobno lubisz takie klimaty.
Powiedział to i po raz kolejny zadał mi cios w brzuch. Skuliłam się pod drzewem i zawyłam z bólu.
- Jaki poduszkowiec - jęknęłam - Przecież...
I po raz kolejny usłyszałam wystrzał. 
William złapał mnie i odwinął moje ręce do tyłu, uniemożliwiając mi wyrwanie się. Brutalnie odwrócił moją twarz w stronę łąki i syknął:
- Pożegnaj się.
Spojrzałam na Peete i omal nie upadłam z przerażenia. Wybuchłam płaczem i dławiąc się łzami, zaczęłam wrzeszczeć:
- Nie! Błagam, nie!
Ale było już za późno. Wielkie, metalowe szczypce zamknęły się na bezwładnym ciele mojego ukochanego i zaczęły podnosić Peete w górę, ku niebu.

wtorek, 1 grudnia 2015

Rozdział 23

Pogoda nam sprzyjała. Drzewa osłaniały nas przed gorącymi promieniami słonecznymi, a lekki wiaterek owiewał nasze twarze. Nie było, ani za gorąco, ani za zimno. Temperatura była po prostu w sam raz. Dziwił mnie jednak trochę ten fakt. Myślałam, że organizatorzy, sprawią że arena będzie dla nas istnym piekłem, nie tylko ze względu na innych, wrogich trybutów. Byłam przekonana, że pogoda będzie niesprzyjająca, a zmiechów będzie tu na pęczki. Czułam się jednak, jakbym była na spokojnym spacerze z przyjaciółmi, a nie z sojusznikami na arenie.
Niebo przybierało już pomarańczową barwę - ulubiony kolor Peety. Wędrowaliśmy od ponad półtorej godziny, ale nadal nie umieliśmy znaleźć wody.
Beete obliczył, że znajdujemy się już kilka kilometrów od rogu obfitości, a wody jak nie było tak nie ma. Usta mi spierzchły, a mój język wysechł na wiór. Nie tylko mi chciało się pić. Wszyscy ciężko dyszeli, pragnąc zwilżyć usta choćby jedną kroplą wody.
Szłam z Peetą na samym końcu. Najchętniej złapałabym go za rękę, ale okoliczności na to nie pozwalały, więc zamiast jego dłoni, dzierżyłam w ręku łuk, który zabrałam spod rogu.
Podczas postoju podzieliliśmy chleb z plecaka Marka na siedem części, każdy dostał po jednej. Wszyscy zdążyli już zjeść swoją porcję. Wszyscy oprócz mnie. Nie byłam głodna, wręcz przeciwnie. Czułam się pełna, a uczucie mdłości nieprzerwanie mi towarzyszyło.
Ustaliliśmy, że po drodze będziemy wypatrywać zwierzyny, aby uzupełnić zapasy. Rozglądałam się uważnie po lesie. Nie widziałam jednak żadnych zwierząt oprócz malutkich, kolorowych ptaszków, siedzących na drzewach. Zauroczyły mnie one swoim wyglądem i śpiewem, więc ciężko mi było jakiegokolwiek zestrzelić. Dałam im spokój.
Nagle zauważyłam, że kilka metrów od nas, coś się poruszyło w krzakach. Gestem kazałam moim sojusznikom zamilknąć i zatrzymać się. Zza krzaków wyszedł powoli mały jeleń, rozglądając się niespokojnie.
Wyciągnęłam szybko strzałę z mojego kołczanu, napięłam cieniutką cięciwę i strzeliłam. Położyłam jelenia jedną strzałą. Z rany na jego szyi wypłynął czerwony płyn.
- Nie pogardzę taką kolacją - powiedział zadowolony Mark - Choć mogłaś go trafić w oko, nie marnując przy tym mięsa z karku. Podobno tak potrafisz.
- Jeśli coś ci się nie podoba, to następnym razem sam coś upoluj - warknęłam.
- Spokojnie, to był tylko taki żart. Nie znasz się na żartach? - bruknął zdziwiony Mark.
- W moim życiu było tak mało szczęśliwych chwil, że mogłabym zliczyć je na palcach mojej jednej ręki - odpowiedziałam z obojętnością - Więc pojęcie "żart" nie jest mi zbytnio znane.
Podeszłam powoli do nieżywego zwierzęcia. Wyciągnęłam z rany strzałę i wrzuciłam ją z powrotem do kołczanu.
Już chciałam wołać Peete i Marka, aby pomogli mi ze zdobyczą, ale ogarnęła mnie nagła fala niepokoju. Coś było nie tak, czułam to. Mój umysł mi to podpowiadał, tak jakby jakiś głos w głowie mówił mi: Uciekaj Katniss, zaraz wydarzy się coś złego.
Podniosłam głowę i powoli wstałam z przyklęku. Rozejrzałam się po lesie. Było tu zbyt cicho.
- Cisza przed burzą - szepnęłam do siebie.
Usłyszałam szelest liści i spojrzałam w ogarnięty już wieczornymi szarościami las. Wyglądało to dość upiornie, a moje serce przyspieszyło.
- Katniss ? - usłyszałam  głos Peety - Katniss, chodź tu do nas...
Wyczułam w jego głosie zaniepokojenie, ale zignorowałam jego słowa. Widocznie on też poczuł, że coś się zbliża. Zrobiłam krok w stronę zarośli. Usłyszałam trzask łamanych gałęzi.
- Katniss chodź tu! - rozkazała stanowczym głosem Johanna - W tej chwili!
Ją także zignorowałam. Wyciągnęłam strzałę i napięłam cięciwę. Nagle z krzaków wyłoniła się drobna postać.
- Katniss cofnij się! Już! - Peeta był przerażony, podbiegł do mnie i chwycił mnie za ramię. Ja jednak zaparłam się i nie pozwoliłam się odciągnąć od stojącej przede mną posataci.
- Prim - szpnęłam - Siostrzyczko.
Patrzyłam na nią, ona stała przede mną. Ubrana była tak jak na dożynkach, kiedy ją wylosowano. Złote włosy okalały jej twarz. To nie był sen, to była rzeczywistość.
Opuściłam łuk i rozłożyłam ramiona, pragnąc przytulić moją siostrę. Z amoku wyrwał mnie jednak krzyk Peety"
- Nie! To nie ona, to zmiech! Katniss uciekaj!
Spojrzałam w oczy Prim. Nie były błękitne tak jak zwykle. Były czarne jak smoła, pozbawione blasku. Nic w nich nie widziałam, tylko pustkę.
- To nie jest twoja siostra! - krzyknęła Johanna
Ale ja byłam jak w transie. Nic do mnie nie docierało. Nie umiałam zrozumieć, dlaczego Prim stoi przede mną żywa, a tłumaczenia innych, że to zmiech nawet do mnie nie docierały. Nie wierzyłam im.
Kąciki ust mojej siostry podniosły się, a z jej gardła wydobył się cichy charkot. Jej oczy błysnęły i zanim myśl, że to jednak nie moja siostra dotarła do mnie, Prim rzuciła się na mnie i wyrwała mnie z uścisku Peety. Zacisnęła swoje dłonie kurczowo na mojej szyi i z niesamowitą siłą rzuciła mną w pobliskie drzewo. Uderzyłam głową w twardy pień i bezwładnie upadłam na ziemie. Zmiech ruszył w moją stronę, upiornie się uśmiechając. Zobaczyłam, że Peeta z przerażeniem na twarzy także biegnie w moją stronę.
Johanna i Mark rzucili się nam na pomoc, ale dwie, potężne istoty zagrodziły im drogę. Kolejne zmiechy.
Peeta złapał "Prim" i odrzucił na bok. Uderzyła ona w drzewo i upadła.
Mój narzeczony złapał mnie za ręce i próbował podnieść, ale kolejny zmiech uniemożliwił mu to i odepchnął go na bok, przy czym Peeta upuścił swój miecz.
Zignorowałam tępy ból głowy i wkładając w to całą swoją energie podbiegłam do miecza. Podniosłam go i ruszyłam na pomoc Peecie.
"Prim" zdążyła się już podnieść i powolnym krokiem szła w moją stronę. Musiałam się śpieszyć.
Zmiech przygniótł Peete i zacisnął dłonie wokoło jego szyi. Gdyby nie moja szybka reakcja, udusiłby go. Uniosłam wysoko miecz i z impetem wbiłam go w plecy zmiecha. Krzyknął on przeraźliwie i upadł na mokrą trawę.
Mój ukochany podniósł się szybko i wyrwał mi miecz. Rzucił nim w stronę mojej "siostry" i przeszył jej szyję.
Zamurowało mnie. Spojrzałam na zakrwawione ciało zmiecha. Chociaż wiedziałam, że to nie moja siostra, to i tak poczułam się dziwnie patrząc na jej śmierć.
Odwróciłam wzrok i spojrzałam w stronę Peety. Stał nad ciałem zabitego przeze mnie zmieszańca. W jego oczach zobaczyłam ból. Podeszłam szybko do niego i...Och.. Znałam tego człowieka. Do oczu napłynęły mi łzy. Był to ojciec Peety, to znaczy zmiech, który wyglądał jak ojciec mojego narzeczonego.
Z transu wyrwał mnie krzyk Johanny. Napierał na nią zmiech, przypominający Rue. Serce zabiło mi szybciej, a po plecach przeszedł mnie zimny dreszcz. Wyciągnęłam strzałę i napięłam cięciwę, jednak zawahałam się przed oddaniem strzału.
- Katniss to nie jest Rue! - krzyknął Peeta - Wypuść strzałę!
 Posłuchałam mojego ukochanego i strzeliłam.Z rany na jej plecach trysnęła krew, a ciało zmiecha bezwładnie upadło na ziemię.
Wyciągnęłam kolejną strzałę i oddałam ją tym razem w stronę zmiecha, atakującego Beete'ego. Nie trudno było zgadnąć, pod jaką postacią występował ten zmiech. Była to Wiress.
Rozejrzałam się wokoło, ale nie zauważyłam już innych zmiechów. Podeszłam cicho do Peety i oboje ruszyliśmy w stronę Marka, Johanny i Beete'ego. Stali oni obok Roseline, która klęczała nad ciałem, zabitego przez nią zmieszańca. Nie spojrzałam na trupa. I tak wiedziałam kim on jest.
- Tresh - szepnął cicho Peeta.
Tak myślałam. Nasłali na nas osoby, na których nam najbardziej zależało. To było okrutne posunięcie ze strony organizatorów, chociaż mogliśmy się tego spodziewać.
- Gdzie jest Annie - spytała Johanna.
Odpowiedział jej krzyk zaginionej. Wszyscy ruszyliśmy biegiem w stronę, z której dochodziły wrzaski.
Wpadliśmy na małą polankę. Zobaczyłam Annie, która z wyrazem bólu na twarzy trzymała się za swoją kostkę i górującego nad nią zmiecha. Nie atakował on jej. Stał nad nią i patrzył się jej w oczy.
Peeta i Mark ruszyli jej na pomoc, ale zatrzymała ich niewidzialna bariera. Uderzyli z impetem w pole siłowe i z okrzykiem opadli na ziemię.
- Annie! - wrzasnęła Johanna - Uciekaj!
Zmiech spojrzał w naszą stronę, a na widok jego twarzy ugięły się pode mną kolana.
- Finnick - powiedziałam cicho, a oczy zrobiły mi się mokre od łez.
- Katniss - zmiech przemówił do mnie nieprzyjemnym głosem, niepodobnym do głosu Finnicka - Miałem nadzieję, że cię tu spotkam.
Nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. Stałam i patrzyłam się na niego z otwartymi nieświadomie ustami.
- Nie pamiętasz mnie ? To dziwne - zaśmiał się gardłowo - Jak możesz nie pamiętać kogoś, kogo z zimną krwią zabiłaś.
Szybko pozbierałam myśli i starając się, aby mój ton głosu brzmiał jak najodważniej odpowiedziałam:
- Nie zabiłam Finnicka. Był moim przyjacielem. Zginął z ręki takich jak ty - zmiechów.
W ostatnie słowo postarałam się włożyć jak najwięcej jadu, ale zmiech najwyraźniej się tym nie przejął.
- Zabije ją - wskazał na Annie - Chcę, abyś była świadkiem jej śmierci. Będziesz miała kolejne osoby na sumieniu.
- Zostaw ją!- wrzasnęła Johanna.
- Powstrzymaj mnie - zaśmiał się zmiech i uniósł nóż, którego wcześniej nie zauważyłam - Chociaż wątpię, że zdążysz.
Przycisnęłam dłonie do niewidzialnej bariery i zaczęłam wrzeszczeć:
- Błagam! Zostaw ją! Słyszysz ?! Zostaw ją!
Moi pozostali sojusznicy także zaczęli walić pięściami w niewidzialną szybę, ale ona nie ustępowała. Nadal odgradzała nas od Annie.
Zmiech zamachnął się w wbił nóż w brzuch bezbronnej sojuszniczki. Wrzasnęłam i w tym momencie bariera ustąpiła. Napięłam cięciwę i bez chwili zastanowienia wypuściłam strzałę, zabijając "Finnicka".
Wszyscy podbiegliśmy do Annie. Leżała na mokrej od swojej krwi trawie, mówiąc coś cicho. Beete i Peeta starali się zahamować krwawienie, ale ich wysiłki poszły na marne. Krew bez przerwy sączyła się z rany.
Złapałam Annie za rękę i dławiąc się łzami szeptałam, że wszystko będzie dobrze. Wiedziałam jednak, że to nieprawda.
- Mój synek - szepnęła prawie bezgłośnie Annie - Zadbajcie o niego, proszę.
- Wrócisz do niego - szeptałam - On na ciebie czeka, wrócisz do niego.
Annie spojrzała w rozgwieżdżone niebo. Uśmiechnęła się lekko i cichutko powiedziała:
- Finnick. Tak bardzo za tobą tęskniłam.
To były jej ostatnie słowa. Jej klatka piersiowa przestała się podnosić co oznaczało śmierć. Peeta zamknął jej oczy i pomógł mi wstać z ziemi.
- Katniss, musimy ją zostawić - szeptał czule.
Objął mnie i zaprowadził w stronę lasu. Obejrzałam się za siebie. Mark szedł obok Johanny, trzymając dłoń na jej ramieniu. Płakała. Śmierć Annie musiała ją naprawdę zaboleć, gdyż jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, aby Johanna Mason uroniła choćby jedną łzę.
Roseline szła obok Beete'go, który ocierał ukradkiem łzy, spływające po jego policzku.
Weszliśmy do lasu. Peeta posadził mnie przy dużym drzewie i ukląkł naprzeciwko mnie. Nasi sojusznicy usiedli obok nas.
Schowałam twarz w dłoniach, a moje łzy przybrały na sile. Dziwnę, że mój organizm posiada jeszcze jakąkolwiek wodę. Byłam przecież straszliwie spragniona.
Nie myślałam jednak o tym, gdyż cały mój umysł zajęły niedawne wydarzenia. Przed oczyma miałam twarz zmarłej Annie, słyszałam jej słowa, kiedy mówiła o swoim synku. Nie mogłam jej pomóc i to jest najgorsze. Wiem, że to moja wina. Gdybym posłuchała Peety i Johanny i od razu zastrzeliła zmiecha, przypominającego Prim, zdążyłabym z pomocą Annie. Kolejna ofiara, którą dopisuje do swojej listy.
- Katniss - słyszę szept Peety - Spokojnie. Annie jest już dobrze, znów jest z Finnickiem.
Peeta objął mnie czule i zatopił twarz w moich skołtunionych włosach. Wtuliłam się w niego. Pragnęłam, abyśmy znaleźli się teraz w domu, w dwunastce. Aby minione wydarzenia nigdy nie nastąpiły. Marzyłam o tym, aby wpisać Annie na listę gości na nasz ślub. Obie te rzeczy były jednak po za moim zasięgiem. Annie już nie ma, a ślubu nie będzie.
- Katniss - tym razem przemówiła do mnie czułym głosem Johanna - Musimy iść. Trzeba znaleźć miejsce na nocleg, jest już późno.
Słyszałam w jej głosie ból i smutek. Ona także przyjaźniła się z Annie, a jej śmierć była dla Johanny naprawdę czymś ciężkim.
Peeta pomógł mi wstać. Pogłaskał mnie po policzku i lekko się uśmiechnął. Jego uśmiech zawsze dobrze mi robił. Nie potrafiłam odwzajemnić uśmiechu, więc musnęłam lekko jego wargi i ruszyłam za Markiem, który razem z Roseline, Beete'm i Johanną kierowali się już w głąb lasu.
Trzymałam Peete za rękę. Miałam bowiem przeczucie, że zaraz ktoś mi go zabierze i zostanę zupełnie sama.
Szliśmy niecałe piętnaście minut. Weszliśmy na małe wzgórze, ukryte w sosnowym zagajniku. Mieliśmy stąd dobry punkt widokowy, więc zadecydowaliśmy, że zostaniemy tu na noc.
Rozsiedliśmy się na miękkiej trawie i podzieliliśmy chleb Beete'go na sześć części. Każdy dostał po jednej. Dopiero teraz przypomniało mi się, że zostawiliśmy upolowanego jelenia. Jednak mięso było już na pewno zepsute, może nawet inne dzikie zwierzęta się nim raczyły, więc nie było sensu się po nie wracać.
- Ustalmy pierwszą wartę. Czuwamy po dwie osoby - powiedział Mark - Ja z Johanna, Beete z Rose, a Katniss z Peeta. Pierwszą wartę weźmie...
- Cicho... - szepnął Peeta - Słyszycie ?
Wszyscy nadstawiliśmy uszu.
- Słyszę coś - powiedział Beete - To brzmi jak...
- Szum wody! - pisnęła Johanna i popędziła w stronę, z której dobiegał odgłos.
Wszyscy podążyliśmy za nią. I rzeczywiście! Kilkanaście metrów w dół wzgórza płynął strumyk z czystą, zimną wodą.
Nabrałam wody w dłonie i zwilżyłam sobie język i usta. Wypiłam łapczywie jeszcze kilka następnych porcji, a następnie obmyłam sobie dłonie i twarz z zaschniętej krwi.
Napełniliśmy bukłaki świeżą wodą i wróciliśmy do obozowiska. Najedzeni i napojeni rozsiedliśmy się ponownie w naszym zagajniku.Mieliśmy wodę, a to było niezbędne do przetrwania. Pierwszą wartę wziął Beete i Roseline. Mieli obudzić mnie i Peete po dwóch godzinach.
Nagle usłyszeliśmy hymn. Na wielkim ekranie na niebie pojawiły się twarze zmarłych trybutów. Była tam między innymi Enobaria, Annie, czy zabita przeze mnie Chaya. Na koniec na ekranie pojawił się David, na co Roseline zareagowała cichym jękiem. Na prawdę jej współczułam.
Hymn ucichł, a my podliczyliśmy, że na arenie zostało jeszcze jedenastu trybutów. Trzynastu poległo podczas walk w kopułach, a pozostałymi dwoma osobami była zabita przez Johanne kobieta z dziewiątki i Annie.
- Nas jest sześciu - pomyślał glośno Beete - Więc karierowców jest pięciu. Nadal mamy przewagę.
- To nie ma różnicy - szepnęła cicho Rose - I tak w najlepszym przypadku piątka z nas zginie.
Wszyscy zamilkliśmy. Zastanowiłam się nad słowami Rose i pomyślałam, że ma ona niestety prawdę.
Peeta ułożył się obok mnie, a ja położyłam głowę na jego torsie. Mój narzeczony objął mnie swoimi silnymi ramionami i pocałował czule na dobranoc.
Bałam się, że po dzisiejszych, straszliwych wydarzeniach nie zasnę. Bałam się, że będą mnie męczyły koszmary. Jednak sen przyszedł szybko. Zasnęłam wtulona w mojego ukochanego.
Śnił mi się nasz ślub. Widziałam siebie w sukni ślubnej, uszytej przez Cinne, zmierzającą u boku Haymitcha w stronę ołtarza, przy którym czekał na mnie Peeta. Widziałam łzy szczęścia, spływające po policzkach mojej mamy. Wreszcie byłam szczęśliwa.
Ze snu wyrwał mnie krzyk Johanny. Obudziłam się i spytałam Peete co się dzieje.
- Johanna nas woła - odpowiedział z zaniepokojeniem w głosie - Coś się stało.
Wstaliśmy szybko i pobiegliśmy w stronę strumyka, gdyż stamtąd dochodziły krzyki.
- Boże, Roseline - usłyszałam głos Marka.
Podeszliśmy z Peetą bliżej. Nad brzegiem strumienia leżała Rose. Jej nadgarstki były zakrwawione, a krew wypływająca z ran pozostawiała czerwone smugi na wodzie.
Chciałam krzyczeć, aby inni jej pomogli, aby zahamowali krwawienie, ale w tym momencie usłyszałam wystrzał.
Roseline nie żyje.
Wróciliśmy do obozu, gdyż musieliśmy odsunąć się od zwłok. Byłam zszokowana. Znów poczułam piekące łzy i ból w klatce piersiowej. Do tego znów zrobiło mi się niedobrze.
Usiadłam na swoje miejsce i po raz kolejny wtuliłam się w Peete.
- Jak to się stało - spytał równie zszokowany Mark - Johanna byłaś tam, widziałaś to. Czemu ona to zrobiła?
Johanna otarła łzę, spływającą po jej policzku i powiedziała cicho:
- Obudziłam się, gdyż chciało mi się pić. Nie chciałam grzebać w plecakach, więc stwierdziłam, że pójdę nad strumień. Beete powiedział, że Rose także przed chwilą poszła nad wodę...
- Powiedziała, że chce się obmyć - wtrącił smutno Beete.
- Poszłam więc nad strumień, a na brzegu zastałam leżącą Roseline. - kontynuowała Johanna - Podcięła sobie żyły. Kiedy do niej podbiegłam jeszcze żyła, zaczęłam więc krzyczeć, aby was obudzić. Resztę już znacie...
Każdy wiedział czemu Rose to zrobiła. Zabiła się, gdyż nie mogła znieść myśli, że jej ukochanego już przy niej nie ma.
Ja i Peeta przejęliśmy wartę. Mark, Beete i Johanna szybko zasnęli.
Wtuliliśmy się w siebie i w ciszy obserwowaliśmy rozgwieżdżone niebo. Spojrzałam na Peete. On również zwrócił twarz w moją stronę. Odgarnął mi włosy z twarzy i delikatnie pocałował w usta.
- Chcę, żebyś coś wiedział - szepnęłam. Peeta zrobił zdziwioną minę, ale skinął głową, czekając na to co miałam mu do powiedzenia.
- Zrobię to samo. - powiedziałam cicho. Na jego twarzy zauważyłam lekką konsternacje, więc uściśliłam moje słowa - Jeśli zginiesz, popełnię samobójstwo.
- Katniss - zaoponował przerażony Peeta, ale przyłożyłam mój palec do jego ust, uciszając go.
- Peeta, czy rozumiesz, że bez ciebie moje życie nie ma sensu ? Doskonale rozumiem zachowanie Roseline - powiedziałam cicho - Ja także nie potrafię bez ciebie żyć, ponieważ cię kocham. Kocham cię najmocniej na świecie i nie pozwolę, aby cokolwiek nas rozdzieliło.
Na twarzy mojego ukochanego malował się smutek. Po jego policzku spłynęła łza, którą natychmiast otarłam.
- Rozumiem - szepnął smutno Peeta i złączył nasze usta w czułym i długim pocałunku.