piątek, 22 lipca 2016

Rozdział 40

Moja samotność nie trwa długo, gdyż zaledwie po piętnastu minutach od wyjścia Amelii, drzwi mojej białej celi otwierają się ze skrzypnięciem i staje w nich rosły strażnik.
- Koniec podróży - komenderuje tubalnym głosem - Wychodzimy.
Nie mam siły, aby się z nim sprzeczać, albo co najwyżej droczyć, wiec posłusznie wykonuję jego polecenie. Aby jednak nie ukazać całkowitej uległości, powoli podnoszę się z podłogi i zachowuję jak przysłowiowa mucha w smole. I tak nigdzie mi się nie śpieszy, a wiem, że moim zachowaniem zirytuję strażnika co jest dość zabawne. Odrobina rozrywki mi nie zaszkodzi.
- Pośpiesz się - warczy mężczyzna, a na jego twarzy wykwita czerwony rumieniec, zwiastujący złość.
Posyłam mu zmęczone spojrzenie i prostuję się. Strażnik macha na mnie ręką co chyba oznacza, że mam za nim podążać. Wychodzimy na korytarz, któremu wcześniej nie miałam okazji się przyjrzeć. Jest oczywiście biały. Duże, masywne okna wychodzące na zachód sprawiają, że korytarz wydaje się być przestronny i w pewnym sencie przytulny. Zwracam uwagę na małe urządzenia, zamontowane na suficie. Są to brudnoszare, kwadratowe pudełka, a na jednej ze ścianek miga czerwona lampka. Kamery. Chociaż Snowa tu nie ma to na pewno obserwuje mnie ze swojego wygodnego gabinetu.
Docieramy do grupki strażników, stojących przed metalowymi drzwiami. Żaden z nich się nie odzywa. W ciszy i skupieniu zakładają mi kajdanki. Są to ciężkie, żelazne kajdany, które krępują moje ruchy. Ręce opadają mi w dół pod ich ciężarem. Coś mi tu nie pasuje. Zazwyczaj nie zakładano mi kajdan, bo co ja biedna, niezrównoważona dziewczyna mogłabym im zrobić?
O ironio! Jestem w stanie porównywać moje aresztowania. Ile ich już było, sama nie pamiętam. Z jednej strony to śmieszne, a z drugiej dość przykre.
- Otworzyć drzwi - strażnik, który po mnie przyszedł ewidentnie jest tutaj kimś ważnym, gdyż rzuca rozkazami na prawo i lewo.
Strażnicy popychaja mnie, a wrota przed nami się rozsuwaja. Moją twarz owiewa silny podmuch powietrza.
Rozglądam się wokoło. Jesteśmy na jakimś lotnisku - to jest pewne. Stoję na pasie startowym, a po jego bokach w odległości kilkudziesięciu metrów porozstawiane są ogromne hangary. Niektóre są puste, ale w większości z nich stoją ogromne, szare maszyny gotowe na to, aby wzbić się w niebo.
- Za mną - znów ten tubalny głos. Strażnik swoimi krokami wskazuje mi drogę, a lufy pistoletów wycelowane we mnie, motywują moje nogi do pracy. Idziemy w kierunku wielkiego budynku, na którym widnieje napis KAPITOL X01. Nie mam pojęcia o co w tym chodzi, ale szczerze mówiąc mam to gdzieś.
Jestem pewna, że wejdziemy zaraz do hangaru z tajemniczym napisem, ale zamiast tego strażnicy pakują mnie do naczepy wielkiej ciężarówki. Nie mogę liczyć na luksusy, ale nie narzekam na niewygodne skrzynie, które posłużą mi jako fotel, gdyż na jednej z nich zauważam Peete. Choć nie jest to odpowiedni moment to uśmiecha się on promiennie. Ja także cieszę się, że go widzę. Odwzajemniam uśmiech i siadam obok niego. Grupa strażników wychodzi , zostaje tylko jeden młodzian, który i tak nie jest nami zainteresowany. Zamyka potężne drzwi przyczepy i siada w kącie. Chyba się nami nie przejmuje i ucina sobie drzemkę, gdyż zaledwie po kilku sekundach od włączenia silnika, słyszymy jego równomierny oddech.
Kiedy spotkam Snowa porozmawiam z nim na temat osób, które zatrudnia.
Odwracam głowę od nieodpowiedzialnego strażnika i spoglądam na Peete.
-Nic ci nie jest? - pyta i kładzie rękę na mojej dłoni. On także jest zakuty w kajdany. Kręcę przecząco głową.
- O Boże Peeta! Twoje ręce - wykrzykuję kiedy zauważam krew wypływajacą spod ciężkich kajdanek. Wrzynają mu się one w skórę powodując brzydkie zacięcia, z których sączy się krew.
- Nic mi nie jest - Peeta jak zwykle stara się zatuszować fakty, tylko po to, abym była spokojniejsza - Obiecuję.
Odpuszczam i opieram się głową o jego ramię. I tak nic nie zdziałam, bo przecież nie zdejmę mu tego żelastwa z rąk.
Ciężarówka pędzi po wyboistej drodze, podskakujemy na każdym nawet najmnejszym kamieniu, na który najedzie kierowca. Możliwe, że robi to specjalnie. Po piętnastu minutach zaczyna mnie to irytować i mam ochotę na niego nawrzeszczeć, choć wątpię, aby cokolwiek to dało.
Oboje milczymy. Zastanawiamy się nad tym co nas czeka. Kiedy człowiek rozmyśla nad ponurą przyszłością zawsze wymyśla coś złego, trzeba więc temu zapobiec.
- Jak myślisz, gdzie nas zabierają? - przerywam ciszę. Zanim Peeta zdąży odpowiedzieć ciężarówka zatrzymuje się, a my upadamy na ziemię.
Powinni nam powiedzieć, że robimy postój.
Boli mnie kolano, którym rąbnęłam o ziemię, ale nic mi poza tym nie jest. Gładzę się po brzuchu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, ale nie wyczuwam nic niepokojącego, więc uspokajam się. Wstaje z zimnej podłogi i otrzepuje ręce, Peeta idzie za moim śladem. Nasz nieodpowiedzialny strażnik zdążył się już obudzić i chyba uderzył w coś głową podczas hamowania, bo teraz gorączkowo masuje swoje czoło.
Mężczyzna otwiera drzwi i wyskakuje z ciężarówki.
- Teraz wasza kolej - mówi i znika za naczepą.
Posylamy sobie z Peetą wymowne spojrzenia, ale ruszamy za strażnikiem.
Zeskakuję na ziemię i tracę równowagę. Gdyby nie strażnik, na którego wpadłam, na pewno zaliczyłabym bliskie spotkanie z ziemią.
Rozglądam się wokoło i w mgnieniu oka poznaję to miejsce. Jesteśmy przy rezydencji Snowa. Na myśl o tym, że po raz kolejny znalazłam się w Kapitolu, robi mi się niedobrze. Nienawidzę tego miasta.
Nie zdążę się jemu jednak uważne przyjrzeć, gdyż strażnicy zakładają mi opaskę na oczy. Peeta chwyta mnie za rękę.
W każdym razie mam nadzieję, że to Peeta.
Ruszamy drogą prowadzącą do tylnej części posiadłości. Żwir trzeszczy pod naszymi butami, a moim jedynym zmysłem, który pozwala mi się poznać w otoczeniu jest słuch. Słyszę ciche rozmowy strażników, warkot silnika i szum wiatru.
Nagle potykam się o coś na mojej drodze i prawie upadam. Jak później się okazuje są to schody prowadzące do piwnic.
Powoli stawiam stopy na każdym stopniu, nic nie widzę, co mnie okropnie irytuje.
- Tutaj - słyszę obcy głos - Możecie zdjąć im opaski.
Jakiś strażnik wręcz zrywa ją z mojej twarzy. Oczy przyzwyczajają się do nowej sytuacji, a ja nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać.
Spędziłam tu kilka miesięcy, więc znam te miejsce jak własną kieszeń. Od razu rozpoznaje podziemny korytarz, który prowadził do mojego pokoju, który dzielilam z Johanną. Widzę nawet jego drzwi.
Mijamy je jednak i idziemy w głąb korytarza. Trochę mi przykro, że nie zamieszkam tam po raz kolejny, gdyż przyzwyczaiłam się do tego pokoju.
- Wchodzcie - strażnicy zatrzymują się przed mosieznymi drzwiami, przekręcają zamek i wpychają nas do środka, po czym zatrzaskują je i blokują od zewnątrz.
Szybko poszło.
Sala w której stoimy jest mała. Stoi tu kilka łóżek piętrowych i dwa połamane krzesła. Ściany mają brudnozielony kolor, a podłoga jest wyłożona starym i zżółkłym linoleum.
Ciekawsze jednak są osoby, które z otwartymi ze zdziwienia ustami, świdrują mnie wzrokiem. Są tu wszyscy. Mama, Gale, Plutarch, Haymitch, Effie, Johanna, Mark, Beetee, a nawet Philip i mały Nick, który śpi, owinięty w kilka kocy.
- No no - rechocze Haymitch, spoglądając na mnie z górnej pryczy - Co jak co, ale tego to się nie spodziewałem.
Mama i Effie wybuchają płaczem, a zaskoczenie znika z twarzy innych i zamiast niego pojawia się smutek.
- Myśleliśmy, że Was nie znajdą - szepcze Johanna - Cholera, miałam nadzieję, ze chociaż wy...
Przerywa i kryje twarz w dłoniach.
- Chociaż my co? - pytam, a niepokój wzrasta w moim sercu.
Wszyscy zamierają. Plutarch chce coś powiedzieć, ale zaciska usta i siada na swoim łóżku.
-Mamo? - zwracam się do osoby, która nie powinna nic przede mną ukrywać.
Mama zamyka oczy i odwraca się do mnie plecami. Czuję nieprzyjemny dotyk zimna, rozchodzący się po moim sercu.
- Gale? - mój przyjaciel kręci przecząco głową, mówiąc bezgłośnie "nie powiem Ci".
- To koniec - szepcze Peeta - Wszystko było kłamstwem, podstępem.
-Co? - głos mi się załamuje. Patrzę na Peete, a w oczach zbierają mi się łzy.
- Pomyśl - zaczyna - Dlaczego Snow nie pozwolił ci umrzeć? Czemu ocalił ci życie, dał dach nad głową, swobodę? On się nami bawił. Nie zależało mu na twoim poparciu, miał w nosie to czy spelnisz jego oczekiwania, czy nie. Od momentu wygrania przez ciebie siedemdziesiątych szóstych igrzysk planował twój koniec.
Powoli zaczynam rozumieć do czego zmierza Peeta. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć?
-Prędzej czy pozniej by nas zabił - kończę - A teraz nadeszło później.

...

Mijają dwa dni. Już dwie doby Snow napawa się naszym cierpieniem i strachem. Czekamy na nieuniknione. Nie marnujemy jednak czasu i żegnamy się ze sobą nawzajem. Wspominamy dawne czasy i staramy się zagłuszyć naszą nieporadność. 
Siedzę na dolnej pryczy i opieram głowę o ramię Peety. Johanna, Mark i Beetee rozmawiają cicho w kącie, Gale, Plutarch i Philip sprzeczają się o coś z Haymitchem, nie chcę wiedzieć o co. Mama i Effie starają się uśpić Nicka, który co chwila wybucha płaczem. Jest głodny i zmęczony. 
Jak my wszyscy. 
Nagle drzwi celi otwierają się i staje w nich rosły strażnik. Lustruje nas nieprzyjemnym wzrokiem, a po chwili jakby dopiero przypomniał sobie po co tu jest, krzyczy:
-Wychodzić! 
Odwraca się na pięcie i wymaszerowuje z pomieszczenia. 
Patrzymy po sobie zmieszani, ale bez słowa wykonujemy jego polecenie.
Zwlekam się z łóżka i stawiając ciężkie kroki podążam za strażnikiem, reszta idzie za mną.
Na korytarzu czekają na nas dwa tuziny strażników, uzbrojeni od stóp do głów. Nikt nie musi nic mówić, abyśmy wszyscy pojęli co się święci. 
Strażnicy zakładają nam na ręce kajdany. Effie wybucha płaczem, kiedy odbierają jej Nicka i ruszają z nim w głąb wschodnich korytarzy.
My kierujemy się na zachód. Strażnicy prowadzą nas przez zawiłe i kręte korytarze. Są one opustoszałe, echo niesie stukot naszych butów. Docieramy do głównego holu, w którym także brak żywej duszy, a następnie opuszamy rezydencje i po raz kolejny zostajemy zapakowani do groźnie wyglądającego samochodu wojskowego.
Wiem, że to moja ostatnia podróż. Wyruszam w drogę, z której nigdy nie wrócę.
Siadam pomiędzy Peetą a mamą i chwytam ich oboje za dłonie, ściskając je tak mocno, na ile pozwolą zimne kajdanki.
Gale siedzi naprzeciwko mnie, w jego oczach widzę wszystkie niewypowiedziane wcześniej słowa. Nikt się nie odzywa, nawet Haymitch powstrzymuje się od swoich przytyków.
Jedziemy jakieś piętnaście minut. Zatrzymujemy się gwałtownie, a Effie traci równowagę,  jednak Haymitch łapie ją zanim ze szlochem zdąży uderzyć w podłogę.
Nie wiem gdzie jesteśmy. Wysiadamy na zapleczu jakiegoś ogromnego budynku.
- Ceasar - szepcze mi Peeta do ucha i dopiero wtedy orientuję się, że znajdujemy się za wielką sceną, na której braliśmy udział w wywiadach przed igrzyskami. To nie wróży nic dobrego, ale czego się spodziewałam?
Słońce chyli się ku zachodowi, kiedy zostajemy brutalnie wprowadzeni na scenę. Panuje tutaj półmrok, przed nami rozciąga się szkarłatna kotara. Wokoło nas ustawiają się strażnicy. Stoimy w równym rzędzie. Stoję pośrodku, a po moich obu stronach są parzyście rozstawieni moi przyjaciele. Z prawej: Peeta, mama, Johanna, Gale, Beetee. A mojej lewej: Haymitch, Effie, Plutarch, Philip, Mark. Wszyscy wbijamy wzrok w podłogę, staram się hamować łzy, ale nie jestem w stanie. Jedna samotna kropla spływa po moich rozgrzanym policzku.
Nie, nie, nie. To dzieję się za szybko.
Słyszymy wrzaski i okrzyki tłumu, który znajduje się po drugiej stronie kurtyny. Jesteśmy kukłami, które zaraz odegrają krwawe role w małym przedstawieniu Snowa. Zaciskam oczy i czekam na najgorsze.
- Panie i Panowie! - z otępienia wyrywa mnie znienawidzony głos, przez który chce mi się krzyczeć - Jesteście świadkami nadzwyczajnego wydarzenia. To chwila niesamowita, historyczne wydarzenie dla naszego narodu. Doskonale pamiętamy wydarzenia sprzed roku. Rebelia odebrała coś każdemu z nas. Wszyscy, którzy tu stoicie poczuliście smutek, złość i rządzę zemsty - Snow na chwilę przerywa, a ja nie jestem już w stanie zapanować nad łzami, które leją się teraz strumieniami z moich oczu - A właśnie teraz - kontynuuje Snow - Nadeszła ta chwila, w której raz na zawsze zaspokoimy nasze rządania. Raz na zawsze pozegnamy naszych oprawców! - Snow wykrzykuje to zdanie, a tłum podrywa się z krzeseł i wiwatuje na cześć prezydenta.
Kurtyna zaczyna się rozsuwać, a my w kakofonii braw i oszczerstw staramy się zachować choć kawałek człowieczeństwa.
- Tutaj wszystko się zaczęło! - wrzeszczy Snow - I tutaj wszystko się skończy!
Ludzie krzyczą. Kierują pod naszym adresem wachlarz przekleństw.
Tak oto my, wielcy zwycięzcy odchodzimy z tego świata. Trzesę się ze strachu i upokorzenia. Snow ryczy ze śmiechu i wykrzykuje coś w stronę tłumu. Jesteśmy pośmiewiskiem, jesteśmy przedmiotami, jesteśmy niczym.
Po kilku minutach wrzasków i obelg, Snow podnosi dłoń, uspokajając tym samym tłum, który milknie w mgnieniu oka. Podnoszę wzrok i w pierwszym rzędzie zauważam Amelie, która aż drży z przerażenia. Nasze spojrzenia się spotykają, a ja żegnam się z nią bezgłośnie.
- Teraz - mówi Snow i w tym samym momencie na scenę wkracza ogromny mężczyzna. Jest ubrany na czarno, ma zasłoniętą twarz. To on nas zgładzi, zginiemy z jego ręki.
Ręką! Robimy mi się zimno, kiedy zauważam jaką broń dzierży on w dłoni. To łuk.
Łuk mojego ojca.
Łzy wybierają na sile. Nie chcę wierzyć, że jedyna pamiątka po tacie stanie się dla mnie przekleństwem.
- Żegnajcie - rzuca beznamietnie Snow, a kat wypuszcza pierwszą strzała.
Gwałtownie opuszczam głowę w dół i zaciskam oczy. Oddycham spazmatycznie i dławię się łzami. Nie chcę wiedzieć dla kogo była przeznaczona ta strzała.
Następny strzał. Kolejne ciało opada bezwładnie na ziemię. Tłum wrzeszczy z ekscytacji domagając się więcej krwii. Słyszę płacz Effie, ciężki oddech Haymitcha i szloch mamy. Błagam niech to się skończy. Wiem jednak, że będę ostatnia. Snow chce patrzeć na moje cierpienie spowodowane utratą bliskich, chce widzieć mój ból.
Kolejne chwilę są dla mnie koszmarem. W powietrzu wisi odór śmierci i metaliczny zapach krwii.
Moi bliscy giną, a ja nie jestem w stanie nic zrobić. Nie wiem jak wiele już nie żyje, ale czuję, że mój koniec nadejdzie niebawem.
Otwieram oczy i posyłam Peecie ostatnia spojrzenie. Orientuję się, że pozostaliśmy tylko my. Mój koszmar dobiega końca.
Peeta płacze, łzy spływają po jego policzkach i spadają na podłogę, gdzie mieszają się z krwią zamordowanych. Nie zważając na protesty strażników łapie mnie za rękę i przyciska usta do moich warg, aby połączyć je w ostatnim pocałunku.
Jego czyn zamyka usta widowni. Już nie krzyczą. Patrzą na nas zmieszani i rejestrują każdą sekundę wielkiego finału.
- Kocham Cię - szepcze przez łzy Peeta, a w tym samym momencie kat wypuszcza kolejną strzałę. Jego dłoń wyślizguje się z mojego uścisku. Odrywam wzrok od jego ciała, nie chcę patrzeć na jego śmierć. Ból rozrywa mnie od środka, oczy mam zapuchnięte od łez.
- Żegnaj kosogłosie - wrzeszczy Snow, a wtedy tłum jakby z małym ociągnięciem znów ożywa.
Wrzawa rozrywa moje uszy, ból opanowuje moje serce. Szloch wyrywa się z mojegi gardła. Straciłam wszystkich. Osłaniam dłońmi mój brzuch i posyłam tłumowi ostatnie spojrzenie. Czuję pustkę, złość, smutek, zwątpienie.
Kiedy strzała przeszywa moje ciało, nie czuję już nic.

Jeśli ktoś chce mnie po tym rozdziale zabić, niech zrobi to szybko i bezboleśnie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz